Nie tylko muzyka łagodzi obyczaje, ale czasem także beczułka przedniego trunku.
Ostatnią rzeczą, jakiej bym się spodziewała po Emilu Zoli, jest to, że po lekturze któregoś z jego utworów wysnuję taki wniosek. A jednak.
Pomiędzy monumentalnym cyklem powieści o rodzinie Rougon-Macquart, szkicami krytycznymi a serią pod tytułem „Trzy miasta” ów czołowy przedstawiciel naturalizmu, niezmordowanie odmalowujący panoramę francuskiego społeczeństwa doby drugiego Cesarstwa, znalazł czas na stworzenie noweli pt. „Feta w Coqueville”.
To niepokaźnych rozmiarów dziełko, po raz pierwszy opublikowane w Polsce w 1908 roku, objawiło mi zupełnie innego Zolę – tak jest radosne, żeby nie powiedzieć: krotochwilne.
Rzecz dzieje się w XIX wieku w pewnej maleńkiej – bo liczącej ledwie dwieście dusz – wsi w Normandii. Mieszkańcy tego sioła, ze wszystkich niemal stron otoczonego skałami, utrzymują się z rybołówstwa, a ich jedynym łącznikiem z cywilizowanym światem jest pan Mouchel, który na zlecenie pewnej bogatej wdowy kupuje od nich ryby.
W osadzie od dawien dawna toczy się zacięty spór pomiędzy dwoma rodami. Mahéowie i Floche’owie próbują udowodnić sobie wzajemnie swoją wyższość, a cała społeczność Coqueville podzielona jest między te dwa obozy. Mała wioska staje się w jakimś sensie metaforą wielkiego świata.
„Wojny wielkich mocarstw nie mają innej historyi”, pisze Zola z humorem.
Sytuacja ulega zmianie, gdy pewnego pięknego dnia miejscowi rybacy wyławiają z morza nie ryby, lecz pękate beczułki. Pochodzą one z angielskiego statku – jednego z wielu obładowanych winami i likierami statków, jakie zawijały wówczas do pobliskiego portu – i są wypełnione wybornym trunkiem.
Wkrótce potem w Coqueville rozpoczyna się tytułowa feta, która trwa tydzień i przynosi zaiste nieoczekiwane efekty…
Po lekturze innych, bardziej poważnych dzieł Zoli można by się spodziewać, że nowelę zwieńczy jakiś morał, a niefrasobliwość rybaków zostanie zrugana. Nic takiego nie ma jednak miejsca.
Autor wyraźnie świetnie się bawił, pisząc tę nowelkę, bo tekst po prostu skrzy się humorem. Postacie – takie jak krzepka Margoś, która chciała swoim wielbicielom obijać gęby, czy pocieszny „księżulo”, nieco za bardzo rozmiłowany w jabłeczniku – są przezabawne, no i nie sposób się nie uśmiechać, kiedy się czyta, jak to „u Rouget’ów młócono się wzajemnie jak zboże na klepisku” i jak makrele „wyprawiały susy na słońcu”, bo rybacy porzucili łowienie ryb na rzecz łowienia beczułek.
Tekst jest dostępny w Wolnych Lekturach i sądzę, że warto go przeczytać co najmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze dlatego, że tchnie optymizmem, pozwala oderwać się od szarej rzeczywistości i skutecznie poprawia humor, a po wtóre po to, żeby wyjść na chwilę poza kanon lektur szkolnych i przekonać się, że Emil Zola to nie tylko „Nana” i „Germinal”.
Wolne Lektury
Tłumaczył Zygmunt Niedźwiecki
7/10
Chyba poprzedni mój komentarz gdzieś mi popłynął:), więc króciutko jeszcze raz: Dziękuję za kunsztowna recenzję tej nieznanej mi lektury Emila Zoli. Z pewnością warto sięgać po książki dla przyjemności czytania, a jeśli przepełnione są one humorem i wywołują uśmiech na twarzy czytającego, to tym bardziej warto:).Błyskotliwa opowieść, o tym jak wino i dobra zabawa są w stanie łagodzić obyczaje:) i rozwiązywać konflikty międzyludzkie. A na dodatek ciekawa sceneria normandzkiej małej wioski z XIX wieku!, jak najbardziej, lubię też takie opowieści:).W Wolnych Lekturach zdarzają się prawdziwe czytelnicze perełki, toteż miło mi za pośrednictwem Pani zapoznać się z jedną z nich.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję, Pani Małgorzato.
UsuńLubię poznawać klasyków od mniej klasycznej strony. Być może w części jest to reakcja na czasy szkolne i studenckie, kiedy to obowiązywał ścisły kanon lektur. ;)
Opowiastki czyta się naprawdę przyjemnie i szybko. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się po Zoli takiego dowcipnego tekstu. :)
Mnie również Zola kojarzy się z monumentalnymi dziełami.
Usuń"Feta w Coqueville" to, można by rzec, taki Zola po godzinach. ;)
Usuń