Herman Melville – „Billy Budd”

 Książka na tle stawu


Czasami dzieje się tak, że dzieło przyćmiewa swego twórcę i bohater utrwala się w zbiorowej pamięci bardziej niż nazwisko autora. Mam wrażenie, że taki właśnie los spotkał Hermana Melville’a, o którym mówi się głównie w kontekście Moby Dicka.

Spod pióra tego znakomitego amerykańskiego pisarza wyszło wszakże sporo innych świetnych tekstów, między innymi ten, któremu poświęcona jest ta recenzja.

Książka pt. „Billy Budd” jest specyficznym dziełem. Melville zdołał je ukończyć, ale nie zdążył go wydać i to wdowa po nim skompletowała rękopis. Ostatecznie tekst ukazał się w 1924 roku, a zatem wiele lat po śmierci autora.

Dla właściwego zrozumienia fabuły należałoby poznać z grubsza tło historyczne utworu i pamiętać, że u schyłku XVIII wieku, to jest w czasie, gdy rozegrały się zrelacjonowane przez Melville’a wypadki, w Europie panował wielki zamęt. Floty mocarstw walczyły ze sobą o dominację na morzu. Na brytyjskich okrętach wojennych często wybuchały wówczas bunty, a załoga nieraz przechodziła na stronę nieprzyjaciela. Jedno z takich zajść – z 1797 roku – wyzyskał Melville na potrzeby swojej książki.

„Billy Budd” jest opowieścią o pięknym, dobrodusznym i z gruntu poczciwym chłopcu z Bristolu, który służy jako marynarz na statku „Prawa człowieka”, dopóki pewnego dnia nie zostaje przymusowo wcielony do załogi okrętu o nazwie „Bellipotent”. Przystojny i uczynny, nieszukający zwady, szybko zyskuje sympatię całej załogi. Lubią go wszyscy z wyjątkiem przełożonego, Claggarta. Ów prawy z pozoru, a w istocie zaślepiony zazdrością człowiek pała do Billy’ego bezzasadną nienawiścią i od pierwszej chwili robi, co w jego mocy, żeby zastawić sidła na swoją ofiarę i zdyskredytować ją w oczach dowódców jako podżegającego do buntu mąciwodę. Jego podłe intrygi prowadzą w końcu do tragedii…

Melville kunsztownie kreśli portrety trzech naczelnych postaci tej dramatycznej historii.

Pierwsza z nich, najmniej może zajmująca, uosabia dobro. Billy Budd, modrooki, dwudziestojednoletni fortopman (czyli marynarz pełniący służbę na szczycie przedniego masztu), jest przez Melville’a opisywany jako wzór doskonałości – tak zewnętrznie, jak i pod względem duchowych przymiotów. Przyjazny, naiwny i na wskroś uczciwy, przypomina trochę księcia Myszkina z „Idioty” Dostojewskiego. Bardzo stara się nikomu nie wchodzić w drogę i jak najlepiej wypełniać powierzone mu obowiązki.

Profos Claggart, wprost przeciwnie, jest uosobieniem zła. Skrzętnie skrywając przed światem swoją prawdziwą naturę, pojmuje, czym jest dobro, sam jednak nie potrafi być dobrym. Jego stosunek do Billy’ego jest wypaczony przez zazdrość, którą Melville opisuje jako potworną, niedającą się pogodzić z rozumem namiętność.

„Chociaż niejeden pozwany przed sąd śmiertelnik w nadziei na złagodzenie kary przyznaje się do popełnienia straszliwych czynów, to czy ktokolwiek przyznał się kiedy na serio do zazdrości? Jest w niej coś, co się powszechnie uważa za bardziej wstydliwe od najgorszej zbrodni. I nie tylko każdy się jej wypiera, ale co lepsi są skłonni nie dowierzać, kiedy się ją poważnie zarzuca człowiekowi inteligentnemu. Ponieważ jednak ma ona swoją siedzibę w sercu, nie w mózgu, więc żaden stopień inteligencji nie jest przeciwko niej rękojmią”[1].     

Gdybyśmy porównali Billy’ego Budda do anioła, to nie od rzeczy byłoby utożsamienie Claggarta z diabłem. Zwłaszcza że intrygi profosa, mające skłonić pięknego marynarza do przyłączenia się do buntowników, jako żywo przypominają kuszenie Adama przez węża…

Trzecią wreszcie postacią jest kapitan Vere, czyli sędzia. Ten doświadczony wilk morski, bystry, szlachetny i sprawiedliwy, dostrzega zarówno dobroć Billy’ego, jak i występne intencje Claggarta, ale choć darzy Budda iście ojcowskim przywiązaniem, to w krytycznej chwili nie waha się odłożyć na bok własnych uczuć i, rozsądzając spór, postąpić zgodnie z przyjętym na okrętach wojennych surowym prawem. Dojrzewanie w nim tej decyzji – a także sposób, w jaki zachowuje się już po jej podjęciu – jest w moim odczuciu najbardziej poruszającym aspektem tej niezwykłej historii.

Na wzmiankę zasługuje również Duńczyk, stary marynarz, będący mentorem Billy’ego, jako też cała plejada pomniejszych bohaterów, często ledwie nadmienionych, którzy jednak składają się na barwny obraz okrętowej społeczności.   

„Billy Budd” bywa określany jako alegoria teologiczna lub przypowieść moralna. Niektórzy nazywają go nawet testamentem autora. Dla mnie jest to przede wszystkim piękna opowieść o ścieraniu się dobra ze złem, niewinności z podłością, nieskażonej natury z moralnym zepsuciem. Melville znakomicie operuje słowem i wybornie buduje napięcie, choć częste – i niejednokrotnie rozbudowane – dygresje utrudniają lekturę i niejako wybijają z rytmu.

Nie mogę wreszcie nie wspomnieć o końcowych fragmentach tekstu, w których Melville pokazuje, jak bardzo prasa potrafi odwrócić przysłowiowego kota ogonem i zafałszować jasny, zdawałoby się, przekaz. Przytoczona notka na temat wypadków na Bellipotencie to majstersztyk dezinformacji, tudzież kolejny argument na poparcie tezy, że choć od powstania książki minęło sto trzydzieści lat z okładem, „Billy Budd” pozostaje – i pozostanie na długo – aktualny.

Zachęcam do lektury!

 

 

Państwowy Instytut Wydawniczy

Warszawa 1978

Tłumaczył Bronisław Zieliński

7/10

                              



[1] Herman Melville, Billy Budd, tłum. Bronisław Zieliński. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1978, s. 70-71.

Komentarze

  1. Pani Aniu, recenzja jak zawsze zgrabnie i wciągająco ujmuje i zachęca do lektury. Nie znam ani autora, ani książki lecz męski świat rozgrywających się na morzu wydarzeń nasunął mi pewne skojarzenia ze ,, Złotą czarą" Steinbecka, która to opowieść mnie oczarowala. Mam nadzieję, że kiedyś znajdę czas by przeczytać również ,, Billy'ego Budda", tym bardziej, że te książkę przetłumaczył Bronisław Zieliński, a uniwersalny przekaz morskiej opowieści przekonuje mnie, że warto po nią sięgnąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pani Małgorzato, bardzo dziękuję za podpowiedź. Pójdę za ciosem i zainteresuję się "Złotą czarą". :)
      Tłumaczenie rzeczywiście jest wyborne. Ja na ogół nie czytuję literatury marynistycznej, ale kiedy dowiedziałam się, że Albert Camus i Tomasz Mann byli fanami "Billy'ego Budda", poczułam wielką ciekawość i postanowiłam spróbować. To była dobra decyzja!
      Bardzo lubię książki, które zmuszają do myślenia, a ta niewątpliwie się do nich zalicza.

      Usuń

Prześlij komentarz