Tomasz Mann – „Śmierć w Wenecji”

Książka na tle jesiennego lasu


Ujrzał znowu to zdumiewające wybrzeże, ową olśniewającą kompozycję fantastycznych budowli, które republika ukazywała pełnym uszanowania spojrzeniom zbliżających się żeglarzy: lekką wspaniałość Pałacu i Most Westchnień, kolumny z lwem i świętym na brzegu, przepysznie występujący bok bajecznej świątyni, widok na wieżę i Zegar Olbrzymów; i przyglądając się, myślał, że przybyć do Wenecji lądem, na dworzec kolejowy, znaczy wejść do pałacu przez tylne drzwi i że nie inaczej, tylko okrętem, jak on teraz, przez pełne morze, należy zajechać do najnieprawdopodobniejszego z miast”[1].  

 

Bardzo lubię twórczość Tomasza Manna, a „Śmierć w Wenecji” należy do tych książek, do których szczególnie chętnie powracam. I tak sobie myślę, że to idealna lektura na listopadowe wieczory, bo ta wydana w 1912 roku arcysławna nowela to w gruncie rzeczy tekst o tym, że czasem na głęboką jesień życia pada nieoczekiwanie ostatni promień słońca, zarazem wspaniały i fatalny.

Bohaterem tej niewesołej historii jest Gustaw Aschenbach. Ów niemłody już pisarz, autor potężnej epopei prozą o życiu Fryderyka Pruskiego i innych powszechnie chwalonych książek, zostaje doceniony przyznaniem mu szlachectwa, a jego rozprawa o „Duchu i sztuce” jest zestawiana z rozprawami Schillera. Krótko mówiąc, Aschenbach cieszy się zasłużoną estymą.

Prywatnie jest wdowcem, ojcem zamężnej córki. Mieszka samotnie w Monachium, ale nie skarży się na nudę. Praca twórcza pochłania większość jego sił i lwią część czasu. To właśnie ze względu na higienę pracy Aschenbach postanawia wyruszyć w podróż i po krótkich perypetiach trafia do Wenecji.

Pewnego dnia w hotelu, w którym przebywa międzynarodowe towarzystwo, jego uwagę przykuwa polska rodzina – matka, jej córki i hołubiony czternastoletni syn. Chłopiec ma na imię Tadzio i od pierwszej chwili zwraca uwagę Aschenbacha swoją niebywałą urodą. Pisarz ulega fascynacji, która później, w miarę rozwoju fabuły, wpłynie na podejmowanie przezeń decyzje i rozstrzygnie o jego losie.

Mann w bardzo ciekawy sposób buduje tę opowieść. Aschenbacha poznajemy jako człowieka o wielkiej „stanowczości i dobitnie zaakceptowanej osobowości” (s. 10), dojrzałego i potrafiącego konsekwentnie dążyć do wyznaczonych celów. Nie mogąc pochwalić się świetnym pochodzeniem (jego ojciec był urzędnikiem sądowym, a matka – córką czeskiego kapelmistrza), Aschenbach umie nie tylko zapewnić sobie sławę, lecz także ją utrzymać. Pomagają mu w tym spartański rygor i niesłychana dyscyplina wewnętrzna. Mając lat czterdzieści czy pięćdziesiąt, a więc będąc „w wieku, kiedy inni marnotrawią, roją, wykonanie wielkich planów odkładają spokojnie”, Gustaw zrywa się o świcie, zaczyna dzień polewaniem piersi i pleców zimną wodą, zapala świece i siły, które zebrał we śnie, „przez dwie lub trzy żarliwe i sumienne godziny ranne” składa w ofierze sztuce. Bo dobrze wie, że to, co inni odbierają jako owoc natchnienia, w rzeczywistości narasta warstwami „w małych porcjach dziennych” (s. 11).

I ten oto uparty, konsekwentny, zdeterminowany człowiek staje się po spotkaniu z Tadziem świadkiem mimowolnego rozkładu własnej woli i całego dotychczasowego życia.

Dla Aschenbacha Tadzio jest uosobieniem młodości, którą on sam dawno utracił, urody, której nigdy nie posiadał, i życia, które dla niego nieuchronnie się kończy. Chłopiec od pierwszej chwili kieruje myśli Aschenbacha ku sztuce i tak też – jako dzieło sztuki – jest przedstawiany.    

„Twarz jego zamknięta, blada i pełna wdzięku, otoczona włosami barwy miodu, z prostolinijnym nosem, miłymi ustami, z wyrazem uroczej i boskiej powagi, przypominała rzeźby greckie z najszlachetniejszej epoki” (s. 27–28).

Fascynacja Tadziem jest więc fascynacją klasycznym pięknem.

Nowela ma zresztą wybitnie erudycyjny charakter i jest gęsto usiana odwołaniami do sztuki, literatury, filozofii – zwłaszcza filozofii starożytnej (Platon!) – i mitologii. Są w niej długie wywody o arcydziełach ludzkiego geniuszu i talencie, o procesie twórczym i konieczności ciągłej pracy artysty nad sobą, i jeśli ktoś się spodziewa, że przeczyta to krótkie dziełko w godzinę, to powinien być przygotowany na to, że tego rodzaju wstawki znacznie spowolnią lekturę.

Tekst jest pisany językiem, którego piękno zdumiewa, i misternie skonstruowany. Tytuł nie zwodzi – nad nowelą bezustannie unosi się widmo śmierci. Aschenbacha poznajemy w momencie, gdy, wyszedłszy na spacer, zatrzymuje się przed zakładem kamieniarskim oraz cerkwią, której ścianę frontową zdobią zdania w rodzaju „Światło wiekuiste niechaj im świeci”.

Posępny i jakby naznaczony śmiercią jest również obraz Wenecji. Mann przedstawia „najnieprawdopodobniejsze z miast” w dwoisty sposób – jako kolebkę sztuki i siedlisko rozkładu. „To była Wenecja, przymilna i podejrzana piękność, to miasto pół-bajka, pół-łapka na cudzoziemców, w którego zgniłym powietrzu hulaszczo wybujała kiedyś sztuka” (s. 61). Są tam czarowne miejsca, ale na bocznych ulicach gnieżdżą się żebracy, laguna pachnie zgnilizną, przykre wyziewy z kanałów tamują oddech, a gondole, którymi przemieszcza się Aschenbach, są tak niesamowicie czarne, jak bywają tylko trumny.  

„Śmierć w Wenecji” nie jest łatwa w odbiorze. Ta przepięknie napisana nowela, mistrzowsko przetłumaczona przez Staffa, poddaje się – jak chyba każde arcydzieło – wielu interpretacjom. Można, rzecz jasna, odwoływać się do biografii Manna i rozważać, na ile wątek (platonicznej) fascynacji dojrzałego pisarza pięknym chłopcem jest pokłosiem jego osobistych doświadczeń, ale można też odejść od interpretacji, która narzuca się jako pierwsza, i potraktować „Śmierć w Wenecji” jako krótki traktat o miłości do piękna, do pierwiastka apollińskiego, do szeroko pojętej sztuki, albo jako elegię o bezpowrotnie utraconej młodości i o tęsknocie za tym, co nieodwołalnie przeminęło. 

Sam Mann zdaje się przestrzegać przed nazbyt wnikliwym zgłębianiem genezy tekstu, kiedy pisze:

„Jest rzeczą niewątpliwie dobrą, że świat zna tylko piękne dzieło, nie zaś jego pobudki, okoliczności jego powstania; gdyż znajomość źródeł, z których spłynął na artystę pomysł, wprawiłaby go w kłopot, odstraszyłaby go i przez to unicestwiła działanie tego, co doskonałe” (s. 51).

Wspaniała nowela!  

 

 

 
Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe

Warszawa 1988

Tłumaczył Leopold Staff

9/10

 



[1] Tomasz Mann, Śmierć w Wenecji, tłum. Leopold Staff. Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe. Warszawa 1988, s. 21.

Komentarze

  1. Nie czytałam tej noweli, ale również bardzo cenię twórczość Tomasza Manna, jego wysoką erudycję i wprawne pióro, toteż zainteresowała mnie Twoja recenzja jego utworu. Jeśli lubisz Aniu powracać do tej lektury, a jej interpretacja pozostaje otwarta, przy tym tłumaczenie znakomitego Staffa, którego poezję uwielbiam:), to nie pozostaje nic innego, jak tylko przeczytać ,,Śmierć w Wenecji". Serdeczne dzięki za polecenie. Życzę pięknej niedzieli:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, Małgosiu, że nie muszę polecać tej książki, bo ona poleca się sama. Genialny tekst, przetłumaczony przez innego geniusza. Efekt zachwyca.
      Obecnie poszukuję słynnej ekranizacji w reżyserii L. Viscontiego. Podobno jest znakomita...
      Dobrego wieczoru, Małgosiu, I udanego tygodnia! :)

      Usuń
  2. Ooo!, ciekawa wiadomość o ekranizacji książki!, warto będzie poszukać i obejrzeć. Pięknie dziękuję Aniu!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz