Kiedy nie tak dawno czytałam „Salome” Oskara Wilde’a, wydaną w ramach Bibliofilskiej Serii Biblioteki Miniatur Wydawnictw Artystycznych i Filmowych, wielkie wrażenie wywarły na mnie ilustracje, w tamtym wypadku autorstwa angielskiego rysownika Aubreya Beardsleya.
Książka Stanisława Przybyszewskiego pt. „Munch”, wydana jako część tego samego cyklu, również opatrzona jest czarno-białymi ilustracjami. Tym razem jednak ich użyteczność jest jeszcze większa – pomagają unaocznić sobie to, co jeden artysta pisze o drugim.
Panowie znali się osobiście. Gdy pod koniec XIX wieku Przybyszewski zjawił się w Berlinie, istniała już tam spora grupa twórców ze Skandynawii. Przybyszewski wsiąknął w to środowisko, potem poznał Muncha i jego kochankę, Dagny Juel, która ostatecznie została jego – Przybyszewskiego – żoną.
Twórczość norweskiego mistrza pędzla wywarła na nim ogromne wrażenie – zawartość recenzowanej książeczki nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości.
„Nie jestem w stanie dać w tym krótkim szkicu wyczerpującej charakterystyki tej potężnej postaci”, zastrzega Przybyszewski. „Chciałem tylko zwrócić nań uwagę, bo rąbie nowe drogi w dziewiczych lasach, przedziera się przez najtęższe zarośla i gąszcze, łamiąc gałęzie po drodze, by innym pozostawić swe ślady”[1].
Niemniej jednak, pisarz bardzo się stara dać – choćby blade – wyobrażenie o wielkości Muncha, a czyni to tym bardziej skwapliwie, że dostrzega wiele podobieństw pomiędzy słynnym Norwegiem a sobą samym. Nie pisze o tym, rzecz jasna, wprost, ale znając jego poglądy na sztukę, można się tego z łatwością domyślić.
Po pierwsze, w sztuce nie chodzi o to, żeby oddawać zewnętrzną rzeczywistość. Liczy się wnętrze, indywidualne spojrzenie, emocje.
„Zmąciły się kształty, wyblakły barwy, ale uczucie nagle zrodzonej wówczas tęsknoty, osamotnienia i pożądania, potęguje się w twórczą siłę: artysta rzuca je na płótno i maluje, nie tę banalną rzeczywistość, jaką jego mózg oczyma widział przed sobą, ale jedyną rzeczywistość, bo wewnętrzną rzeczywistość duszy: doznane wrażenie i sen tego wrażenia”[2].
Nie jest ważne, jaka dana rzecz jest w istocie; ważny jest sposób, w jaki artysta – a wraz z nim odbiorca – ją odczuwa. Nawet krajobraz jest stanem duszy, a linia brzegowa – linią tęsknoty.
Po drugie, sztuka na tworzyć nowe widnokręgi, budować nową rzeczywistość.
„I to jest jego najistotniejszy czyn, czyn geniusza, że ukazuje wszystko w nowym świetle, tworzy nowe syntezy”[3].
Po trzecie wreszcie, kobiety. Uwielbiane i demonizowane zarazem.
„Kobieta, potęga tworząca życie i niszcząca je, matka i kochanka, odwieczne dobro i odwieczne zło, dwie nieskończoności obok siebie, niewyrównane, niedające się zlać ze sobą”[4].
Przybyszewski analizuje obrazy Muncha – i te najsłynniejsze, jak „Krzyk”, i te nieco mniej znane – filtrując je przez siatkę własnych wizji i przekonań. Nie poprzestaje na wyjaśnieniu, co dane płótno przedstawia, ale interpretuje je, a często również opisuje własne wrażenia i uczucia. Efekty są niezmiernie ciekawe, bo spoza bezpośrednich informacji o Munchu wyzierają także – tym razem pośrednio – informacje o samym Przybyszewskim, o jego upodobaniach, lękach i maniach.
Język, poetycki, a chwilami wręcz patetyczny, przydaje tym analizom osobliwego uroku.
Ci, których interesuje kultura skandynawska, z pewnością docenią to, że w końcowej części szkicu Przybyszewski osadza Muncha w szerszym kontekście i daje dość jasne wyobrażenie o gruncie, z jakiego wyrósł ów genialny wizjoner. Wspomina o starciu „starego” Björnsona („który swoją starczą a niedołężną mądrość złożył w osławionej broszurze «Poligamia a monogamia»”[5]) z młodszym pokoleniem twórców, którzy stali się postrachem wszystkich „porządnych” i przypuścili wściekły szturm do „dobrego” towarzystwa (w domyśle: mydlarzy i filistrów), zdzierając z niego maskę hipokryzji (jakież to młodopolskie!).
Ten krótki traktat na temat skandynawskiej kultury schyłku XIX wieku jest swego rodzaju małym bonusem, nagrodą dla tych, którzy przebrnęli przez wszystkie wcześniejsze rozważania i dotrwali do końca. Bardzo miłą nagrodą!
W drugiej części książeczki znajdują się czarno-białe reprodukcje obrazów Muncha. Obrazy opatrzone są tytułami i datami powstania, co jest wielką zaletą. Żałowałam tylko, że zebrane są na końcu. Umieszczenie ich obok stosownych rozważań wydatnie ułatwiłoby lekturę.
„Munch” Przybyszewskiego to niezwykły tekst, doświadczenie z pograniczna literatury i malarstwa.
Uważam spotkanie z tą książką za bardzo ciekawy eksperyment, a fakt, że nie mamy tu suchych rozważań historyka sztuki o malarstwie, ale subiektywne wywody jednego artysty o drugim, czyni tę miniaturkę szczególnie godną uwagi. Myślę, że warto po nią sięgnąć.
Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe
Warszawa 1983
7/10
Z pewnością bardzo to ciekawe co jeden artysta pisze o drugim, tym bardziej, że obaj byli ekscentryczni, niepokorni i niezwykle utalentowani. Na mnie malarstwo Edvarda Muncha robi wielkie wrażenie, a po Przybyszewskiego nie sięgałam do tej pory, może więc zacznę właśnie od jego ,,Muncha"? Dobrze wiedzieć, że jest taki utwór, dziękuję Pani Aniu za dogłębną analizę I zaciekawienie mnie:)
OdpowiedzUsuńMnie do tej pory Przybyszewski kojarzył się głównie z liceum i z "Confiteorem". :)
UsuńBardzo barwna postać, kolorowy ptak.
"Muncha" polecam jako ciekawostkę. Jeżeli w dodatku lubi Pani malarstwo Muncha, to książka z pewnością Pani nie zawiedzie.
Dobrej niedzieli, Pani Małgorzato, i pięknie DZIĘKUJĘ za komentarz.
Dziękuję Pani Aniu i wzajemnie:)
Usuń