„Nie znoszę, kiedy coś idzie na opak i plącze się, podczas gdy jedno pociągniecie tu czy ciachnięcie ówdzie i wszystko by się wyrównało. Gdyby tak noszenie na głowach żelazek mogło nas powstrzymać od rośnięcia. Ale pąki muszą rozwinąć się w róże, kocięta będą kotami, jaka szkoda!”[1].
Louisa May Alcott jest jedną z bardziej znanych amerykańskich pisarek, uważaną za pionierkę literatury kobiecej, a „Małe kobietki” to jej najbardziej znane dzieło, wielokrotnie przenoszone na ekran i zaliczające się do ścisłego kanonu powieści dla dziewcząt.
Jest to historia o dorastaniu, marzeniach, ideałach, poświęceniu, przyjaźni, a przede wszystkim – o znaczeniu rodziny i sile siostrzanej miłości.
Są lata sześćdziesiąte XIX wieku i w Stanach Zjednoczonych trwa wojna secesyjna. W pewnym miłym domu mieszkają pani March i jej cztery córki – Meg, Jo, Beth i Amy. Cała piątka żyje ze sobą w jak najlepszych relacjach i właściwie niczego nie brakowałoby im do szczęścia, gdyby ojciec rodziny, pan March, nie wyjechał, żeby służyć w wojsku jako kapelan. No i gdyby nie stracił majątku, próbując pomóc przyjacielowi, który znalazł się w opałach.
Dziewczęta – a zwłaszcza szesnastoletnia Meg, która marzy o pięknych sukniach i uroczych pantofelkach – ubolewają nad tym, że nie żyje im się tak zasobnie jak niegdyś, ale niedostatki w domowym budżecie z nawiązką rekompensuje im dostatek serdecznych uczuć, wzajemnego przywiązania i wesołej życzliwości. Tej ostatniej mają tak wiele, że mogą nią obdzielać nie tylko siebie, lecz także przyjaciół i sąsiadów.
Każda z sióstr jest inna – Meg, jak przystało na najstarszą córkę, jest odpowiedzialna i roztropna, choć czasem bywa próżna; Jo to odważna i temperamentna chłopczyca o wybuchowym charakterze i literackim zacięciu; Beth jest wielkoduszna, lecz zamknięta w sobie i nieśmiała; Amy zaś zachowuje się jak mała dama, choć przed swoją fatalną skłonność do zadziwiania rozmówców trudnymi słowami częściej wywołuje rozbawienie niż podziw – ale wszystkie w gruncie rzeczy mają dobre serca i bardzo kochają swoją mamę.
Pani March to niezwykle ciekawa postać, wyznająca bardzo nowoczesne jak na owe czasy poglądy na wychowanie. Troszczy się o swoje córki, ale nie trzyma ich pod kloszem, wprost przeciwnie, przekonuje, że powinny walczyć o swoje przekonania i uparcie dążyć do celu. To głównie dzięki niej dziewczęta nie załamują rąk i nie czekają biernie, aż ktoś wybawi je z trudnej sytuacji finansowej. Szesnastoletnia Meg uczy dzieci państwa King. Innymi słowy, jest guwernantką – jak pewnego dnia z dumą oznajmia swojej angielskiej znajomej, wprawiając ją tym w osłupienie („Młode damy w Ameryce kochają niezależność, jak ich przodkowie. Są bardzo podziwiane i szanowane za to, że się same utrzymują” [s. 150], wyjaśnia jeden z bohaterów powieści, pan Brooke, ale można się domyślać, że tego rodzaju poglądy były bliskie samej Alcott). O rok młodsza Jo dorabia jako dama dla towarzystwa dla zrzędliwej, zamożnej ciotki. Tego rodzaju zaradność nie byłaby możliwa, gdyby rodzice rezolutnych panien nie orzekli zgodnie, że „dla dzieci nigdy nie jest zbyt wcześnie wprawiać się w energię, pracowitość i niezależność”.
Pani March ma również niecodzienne spojrzenie na kwestię dyscypliny. W czasach, kiedy kary cielesne były w szkole na porządku dziennym, potępia zwyczaj karania w ten sposób niesfornych uczennic.
Powieść składa się z dwudziestu trzech niezbyt długich rozdziałów, z których każdy poświęcony jest przygodom tytułowych małych kobietek oraz ich przyjaciół. Nie są to burzliwe przygody. W powieści nie ma gwałtownych zwrotów akcji ani wiekopomnych wydarzeń. Alcott skupia się na życiu codziennym czterech sióstr, ich obowiązkach, pracach domowych, spotkaniach towarzyskich, drobnych porażkach i niewielkich sukcesach. Czytelnik dowiaduje się w ten sposób, jak wyglądało życie amerykańskich dziewcząt drugiej połowy XIX wieku, i odkrywa, że nie we wszystkim różniło się ono od życia współczesnych nastolatek – pewne dylematy i przemyślenia oparły się upływowi czasu i przetrwały do dziś.
Dla mnie niezwykle ciekawe okazały się informacje dotyczące ówczesnych gustów literackich. Będąc zagorzałą miłośniczką Dickensa, odebrałam jako miły akcent wzmiankę o popularności, którą cieszył się podówczas autor „Klubu Pickwicka”. Siostry założyły tajne stowarzyszenie o takiej właśnie nazwie i przejęły imiona od bohaterów tej genialnej, przezabawnej powieści – Meg odgrywała rolę Samuela Pickwicka, Jo Augusta Snodgrassa, Beth Tracy’ego Tupmana, a Amy – Nathaniela Winkle’a.
Książka była adresowana do młodych czytelniczek, miała ukazywać im określone zachowania i postawy, akcenty dydaktyczne były więc konieczne. W istocie, w powieści wielokrotnie przywoływane jest dzieło „Wędrówka Pielgrzyma” Johna Bunyana. Siostry lubią bawić się w pielgrzymki i wędrować z piwnicy (to jest grodu zniszczenia) na strych (zwany grodem niebiańskim), zrzucając po drodze ciążące im brzemię w postaci wad i złych przyzwyczajeń. Bez przerwy też toczą walkę ze swoim wewnętrznym wrogiem.
Niemal każdy z rozdziałów wieńczą moralne pouczenia, najczęściej wygłaszane przez roztropną, łagodną i czułą panią March.
Właściwie nie wiem, dlaczego po wielu latach od pierwszej lektury powróciłam do tej powieści. Wiem natomiast, że był to wielce udany powrót. „Małe kobietki” to książka, która dzisiaj lekko już trąci myszką, nadal jednak uwodzi spokojem, mądrością i serdecznością. Jest w niej niesłychane ciepło, a także ogromny ładunek dobrych, kojących emocji. Ta powieść uczy, krzepi, nastraja optymistycznie. Pokazuje, że w każdej sytuacji – nawet kiedy losy najbliższej osoby stoją pod znakiem zapytania, a pieniędzy jest tak mało, że człowiek musi dwoić się i troić, żeby związać koniec z końcem – można zaznać szczęścia. Trzeba tylko być życzliwym dla świata, cieszyć się życiem i umieć czerpać radość z drobnostek.
Książka powstała z myślą o młodych czytelniczkach, ale przekonuję się, że warto przypominać sobie o niej w każdym wieku, bo to po prostu dobra i wartościowa literatura.
Polecam!
Poradnia K
Warszawa 2020
Tłumaczyła Ludmiła Melchior-Yahil
7,5/10
[1] Louisa May Alcott, Małe kobietki, tłum. Ludmiła Melchior-Yahil. Poradnia K, Warszawa 2020, s. 225.
Podzielam w pełni Twoją opinię o książce; przeczytałam ją w minionym roku ( wcześniej oglądałam adaptację filmową) i dostarczyła mi moc miłych wrażeń, a nieco dydaktyzmu uważam za potrzebny i uroczy element tej ciepłej powieści. Zawsze miałam sentyment do dawnych książek z przekazem, którego próżno szukać w dzisiejszej literaturze, a trochę szkoda...Dziękuję Aniu za przypomnienie tej pozycji. Z pewnością i ja powrócę znów do niej. Pozdrawiam i życzę dużo ciepła i pozytywnej energii na cały dzień:)
OdpowiedzUsuńJa nie oglądałam jeszcze żadnej adaptacji, ale niebawem to się zmieni. :)
OdpowiedzUsuńChyba po lekturze "Wegetarianki" potrzebowałam jakiejś ciepłej i kojącej książki, a "Małe kobietki" świetnie sprawdziły się w tej roli. Ogólnie rzecz biorąc, bardzo lubię dobra literaturę dla młodszych czytelników; uważam, że niektóre z tych książek to prawdziwe arcydzieła.
Właśnie sprawiłam sobie "Dziennik Franciszki Krasińskiej" Klementyny Hoffmanowej i przymierzam się do lektury. :)
Z radością odwzajemniam pozdrowienia. Dobrego dnia! :)