Selma Lagerlöf – „Legenda starego dworu”

 Telefon i latarnia


Owszem, był to majątek! Rozciągały się tam wielkie, zaniedbane pola, które powoli zarastał las. Mostek prowadzący na wyspę był tak rozchybotany, że nie sądziły, iż uda im się przejść na drugą stronę. Dalej aleja, wiodąca od mostu do domostwa, zarośnięta była trawą niczym pastwisko, a na środku drogi leżało drzewo, powalone wichurą. Pięknie było na wyspie, tak pięknie, że mógłby tam wznosić się zamek”[1].    

 

Z czytelniczego punktu widzenia rok 2025 zaczęłam z wysokiego c – od spotkania z Selmą Lagerlöf i jej realizmem magicznym.

Jakiś czas temu Wydawnictwo Armoryka wydało książkę pt. „Cmentarna lilia”. W 2024 roku tekst ukazał się w  nowym tłumaczeniu i pod zmienionym tytułem – jako „Legenda starego dworu”. Nie jest to, niestety, wydanie papierowe, za to posiada ogromną zaletę: dzięki Wolnym Lekturom jest ogólnodostępne.

Bohaterami tej niezwykłej – i to niezwykłej pod wieloma względami, o czym później – historii są Gunnar Hede oraz Ingrid Berg. Gunnar jest synem radcy. Wychował się w Munkhyttan, tytułowym starym dworze, który jednak ma już za sobą czasy świetności. Niegdyś rodzina opływała w dostatki, ale potem ruda żelaza przestała przynosić zyski, przynależna do majątku kopalnia podupadła, a widmo ubóstwa zawisło nad dworem, zmuszając radczynię do zaciągania długów. Przezorna matka woli jednak zapożyczać się u obcych ludzi aniżeli martwić syna i Gunnar, który studiuje w Uppsali, dowiaduje się o rzeczywistym położeniu Munkhyttan od przyjaciela, Alina. Alin dobrze wie, że młody dziedzic nie przykłada się do studiów i zamiast zdobywać wykształcenie, które pomogłoby mu podźwignąć rodzinne interesy, marnotrawi czas. Chcąc zmusić przyjaciela do nauki, Alin zabiera mu jego ukochany instrument – skrzypce. Gunnar postanawia posłuchać roztropnych przestróg i, pełen najlepszych intencji, zasiada do książek, ale wkrótce potem jego uwagę rozprasza niespodziewane wydarzenie: oto pod jego oknami pojawia się trupa ulicznych artystów. Jest wśród nich ślepy starzec, który fałszywie gra na skrzypkach. Towarzyszy mu młoda dziewczyna, Ingrid. Gunnar prosi starca o pożyczenie skrzypiec i gra tak pięknie, że słuchacze wpadają w zachwyt. Ingrid zakochuje się w muzykalnym studencie. Wówczas jeszcze nie wie, że ich losy splotą się ze sobą w dramatycznych okolicznościach: on wybawi ją swoim graniem, a ona stoczy ciężką walkę, żeby nie pozwolić mu ostatecznie popaść w obłęd…

„Legenda starego dworu” to zarazem bardzo piękna i bardzo dziwna książka, jedna z najdziwniejszych, jakie zdarzyło mi się przeczytać. Składa się na to kilka czynników.

Po pierwsze, forma. „Legendę…” trudno jest przypisać do konkretnego gatunku. Niby jest to powieść, niby baśń… Elementów baśniowych jest bardzo wiele, a pierwszy z nich pojawia się już w tytule. Oto mamy stary dwór Munkhyttan, a przy nim dziesięciomilowy las, z wolna zarastające drzewami pola, jezioro, które zimą zamienia się w lodowisko, mostek, czarowną wysepkę… Pomiędzy drzewami roi się od trollów i rusałek, a w chatce w głębi lasu mieszka stara kobieta, do której po burzliwych perypetiach trafia Ingrid.

Elementom baśniowym towarzyszą elementy oniryczne. Bo oniryzm – i to jest drugi czynnik – odgrywa w książce kluczową rolę. Kiedy niewidomy dziadek Ingrid umiera, dziewczyna trafia pod opiekę linoskoczków. Wiedzie z nimi tułacze życie, ponieważ jednak nie umie tańczyć na linie i, ogólnie rzecz biorąc, nie nadaje się do sztuki cyrkowej, nie pomaga im w zarobkowaniu. Jakiś czas później zamieszkuje w domu wikariusza i jego żony, którzy wzruszają się jej losem i biorą ją pod swoje skrzydła, mimo że mają już własne dzieci. Z początku Ingrid jest na plebanii szczęśliwa, ale potem rozwija się w niej silna skłonność do oddawania się marzeniom i fantazjom, której przybrani rodzice nie potrafią zrozumieć. Dziewczyna coraz częściej roi, a te rojenia oddziałują na nią z taką siłą, że co rusz porzuca powierzone jej obowiązki, aby snuć rozmaite wizje. W końcu, w wieku dziewiętnastu lat, zapada na ciężką chorobę. Wszyscy są przekonani, że niebawem umrze, a ona sama też pragnie śmierci i żarliwie o nią prosi. Wreszcie wpada w odrętwienie, które nosi wszelkie fizyczne znamiona śmierci, a jedna z kluczowych – i zarazem najbardziej dramatycznych – scen książki rozgrywa się na cmentarzu… ale czy to istotnie jest śmierć? Czy wszystko, co dzieje się potem, jest rzeczywistością, czy tylko sennym marzeniem? To pytanie – podobnie jak parę innych pytań, nasuwających się w trakcie lektury – pozostaje otwarte do samego końca, bo Selma Lagerlöf daje czytającym pełną interpretacyjną dowolność.          

Po trzecie, kwestia obłędu. Dziedzic Munkhyttan cierpi na chorobę psychiczną, która każe mu zapominać o tym, kim właściwie jest, i skrzętnie unikać towarzystwa ludzi. Gunnar ma szczególną słabość do cmentarzy, ponieważ tam może zażywać spokoju. Co więcej, nie czuje się osamotniony w miejscu, gdzie „pod każdym kamieniem i każdą kępą trawy śpi człowiek”. Poza cmentarzem spotyka go ostracyzm – ludzie naśmiewają się z niego i wytykają go palcami z powodu choroby (wątek odmienności, która spotyka się z niezrozumieniem, odgrywa w powieści Lagerlöf istotną rolę). W dużym stopniu powoduje to jego lęk przed zwierzętami; Gunnar z poszanowaniem dyga przed bydłem i panicznie boi się kóz, czym pośród okolicznej ludności zyskuje sobie przydomek Kozioł. Walka o jego powrót do zdrowia jest osią, wokół której ześrodkowuje się cała akcja.

Orężem w tej walce jest miłość – silna, bezwarunkowa, cierpliwa. Miłość nie tylko potrafi patrzeć poza pozory („Oczy jej nagle rozbłysły. W tej chwili z pewnością nie widziała w nim wynędzniałego biedaka. Czuła jedynie obecność tej pięknej duszy, przez którą cierpiała z tęsknoty” [s. 37]), lecz ma także moc uzdrawiającą. I cała powieść jest w istocie hymnem ku czci takiej miłości.

„Ingrid poczuła, że została przywrócona do życia. Miała prawo do życia, ponieważ ktoś ją kochał” (s. 22). Dla takiego człowieka znosiła „smutek, chorobę, pogardę i biedę”, dla niego była „silna jak olbrzym, cierpliwa jak niewolnica” (s. 20).

Na Gunnara spłynął „dziwny spokój i wielka, łagodna wdzięczność. Coś wspaniałego spotkało go w chwili jego upadku. To musi być miłość, wielka miłość. Siedział, lamentując nad swoją marnością, kiedy miłość już pukała do drzwi” (s. 44).

Szwedzka noblistka poświęca miłości najpiękniejsze, najbardziej liryczne fragmenty książki.

„W krainie przerażenia, na wielkiej pustyni, rósł jedyny kwiat, który go pocieszał wonią i kolorem. A teraz poczuł, że miłość będzie trwała. Dzika, pustynna roślina dała się przenieść do ogrodu życia, tu zapuściła korzenie, rozkwitła” (s. 45).

„Legenda starego dworu” należy do tych dzieł, które niechętnie poddają się jednoznacznym interpretacjom. Jest to baśniowa opowieść o sprawach fundamentalnych – o miłości, poświęceniu, śmierci, szaleństwie i muzyce. O obłędzie, do którego może prowadzić niezgoda na zastaną rzeczywistość, i o oddaniu, którego potrzeba, aby przezwyciężyć chorobę i strach. Wszystkie te wątki mieszają się ze sobą, tworząc nader osobliwą całość, i tylko od czytelnika zależy, wedle jakiego klucza odczyta sens powieści. Zanim jednak wysnuje wnioski, będzie musiał uzbroić się w cierpliwość, ponieważ tekst – pomimo baśniowego charakteru i dość skromnych rozmiarów – bynajmniej nie jest łatwy.

Czytając, niekiedy czułam się zagubiona w gęstwinie symboli i znaczeń, ani przez moment nie żałowałam jednak, że sięgnęłam po tę książkę. Bo jest to w istocie (przy)powieść rzadkiej urody.

Szczerze polecam!

 

 

 

Fundacja Wolne Lektury

Warszawa 2024

Tłumaczyła Justyna Czechowska

8/10

 

 

 



[1] Selma Lagerlöf, Legenda starego dworu, tłum. Justyna Czechowska. Fundacja Wolne Lektury, Warszawa 2024, s. 21.

Komentarze