George Eliot – „Miasteczko Middlemarch”

 Książki, filiżanka i świeca


Rosnące bowiem dobro na tym świecie jest po części rezultatem zdarzeń zwykłych, nie historycznych, i to, że z tobą i ze mną nie jest tak źle, jakby mogło być, jest w połowie zasługą tych, którzy wiernie przeżyli swoje życie w cieniu i spoczywają w nieodwiedzanych grobach”[1].

 

George Eliot, a właściwie Mary Ann Evans, była angielską pisarką, jedną z czołowych przedstawicielek epoki wiktoriańskiej. Mówi się, że królowa Wiktoria bardzo ceniła jej książki, i choć wskutek rozmaitych zawirowań życiowych Eliot nie doczekała się pochówku w Opactwie Westminster, pośród najwybitniejszych pisarzy z wysp, to jej znamienita pozycja w panteonie angielskiej literatury nie podlega dyskusji. 

Eliot pozostawiła po sobie siedem powieści. Pierwszą z nich jest „Adam Bede”, o którym pisałam jakiś czas temu. Trzynaście lat później (1871–1872) powstało „Miasteczko Middlemarch”, opublikowane u nas przed dwiema dekadami w wyśmienitym tłumaczeniu Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej.

„Miasteczko Middlemarch” to obszerna, dwutomowa powieść, której tytuł wiele mówi o treści: głównym bohaterem książki nie jest żadna konkretna postać, ale cała społeczność – mieszkańcy fikcyjnego Middlemarch. Akcja powieści rozpoczyna się jesienią 1829, a kończy – wiosną 1832 roku.  Był to w dziejach Anglii krytyczny moment: uchwalono wówczas ustawę o reformie wyborczej, będącą pokłosiem zażartych sporów o podstawy demokracji, parlament przywrócił prawa obywatelskie katolikom, którzy aż do tamtej pory cieszyli się mniejszymi przywilejami niż dysydenci protestanccy, Kościół anglikański utracił pozycję monopolisty, a i w skostniałych układach towarzyskich coś zaczynało drgać… Wieści o tych wszystkich – jakże istotnych! – zmianach podaje narrator, z pietyzmem kreślący społeczny, polityczny i historyczny kontekst relacjonowanych wydarzeń, ale czytelnik dowiaduje się o nich również z dialogów oraz z przemyśleń snutych przez tę czy inną postać.

Na szczodrze zarysowanym tle, jakim jest angielska prowincja pierwszej połowy XIX wieku, z wszystkimi jej przymiotami i wadami, wyróżniają się, rzecz jasna, sylwetki kilku głównych – i wielu pomniejszych – bohaterów.

Czołową postacią kobiecą jest panna Dorotea, starsza z dwóch sióstr Brooke. Dorotea to bardzo specyficzna osóbka – hojna, głęboko religijna, pomimo młodego wieku wolna od wszelkiej kokieterii, zarazem temperamentna i nader roztropna. Obojętna wobec bogactw materialnych, gotowa jest oddać młodszej siostrze całą biżuterię po matce, a pieniądze obchodzą ją o tyle, o ile, będąc niespełnioną społeczniczką, może spożytkować je dla dobra okolicznych chłopów albo niezamożnych pacjentów szpitala. Jej największym pragnieniem jest znaleźć cel, któremu mogłaby poświęcić się bez reszty, i kiedy na jej drodze staje pan Casaubon, kostyczny dżentelmen w średnim wieku, badający i komentujący starożytne cywilizacje, Dorotea jest zachwycona. Dostrzegając w nowym znajomym „współczesnego Augustyna, jednoczącego w swojej osobie wielkość doktora nauk i świętego”, dochodzi do wniosku, że owym upragnionym celem mogłoby być pomaganie mu w pracy naukowej. Młoda – a przy tym uderzająco urodziwa – adeptka nauki zwraca na siebie uwagę pana Casaubona, jednakże zawarte w jak najlepszej wierze małżeństwo szybko okazuje się rozczarowujące dla obu stron. Dorotea już w podróży poślubnej zaczyna powątpiewać w słuszność powziętej decyzji, a kiedy w jej życiu pojawia się krewny męża, konflikt pomiędzy małżonkami nieuchronnie zaczyna się zaogniać.

Niefortunny ożenek staje się również udziałem drugiego z czołowych bohaterów powieści. Tertius Lydgate jest młodym lekarzem, który z przybyciem do Middlemarch wiąże wielkie nadzieje. Ów roztropny, trzeźwo oceniający rzeczywistość człowiek o nieprzeciętnym umyśle pragnie pomagać innym, a przy tym prowadzić badania i dorzucić swoje trzy grosze do skarbnicy wiedzy medycznej. Kiedy jednak ulega wdziękom uroczej, lecz powierzchownej dziewczyny i pojmuje ją za żonę, zaczyna wieść życie ponad stan i szybko popada w długi, które skutecznie odciągają go od pracy naukowej i zatruwają jego spokój. 

Wokół perypetii Dorotei i Tertiusa orbituje szereg pomniejszych wątków. Mamy historię ubogiego krewnego, który swoim brakiem pomysłu na życie wyprowadza z równowagi łożącego na jego utrzymanie kuzyna. Mamy dylematy zamożnego bankiera, który w przypływie uczuć chrześcijańskich i wyrzutów sumienia stara się naprawić dawne zaniedbania. Mamy niemal kryminalną historię przebiegłego Rafflesa… Oklepany, ale jakże ujmująco poprowadzony jest nieśmiertelny wątek przystojnego utracjusza i hulaki, który z miłości do niezbyt urodziwej, lecz bystrej i roztropnej wybranki doznaje skruchy, postanawia powrócić na drogę cnoty i zostać szanowanym obywatelem.

Mocną stroną powieści niewątpliwie są rysunki postaci. Eliot wprawną ręką kreśli portrety swoich bohaterów, nadając im psychologiczną głębię. Wyraźnie widać staranie autorki, żeby żaden z protagonistów nie został potraktowany powierzchownie. Ma to i dobre, i złe strony: pisarski kunszt Eliot budzi podziw, ale zgłębianie motywacji bohaterów drugo- i trzecioplanowych sprawia, że tekst momentami traci na zwartości i, mówiąc kolokwialnie, zaczyna się dłużyć.

Dorotea Brooke jest jedną z najbardziej nietuzinkowych postaci, na jakie natknęłam się w literaturze epoki wiktoriańskiej (i nie tylko!). Pisarka wysoko zawiesiła poprzeczkę, przeprowadzając analogię pomiędzy Doroteą a Teresą z Avila. Porównanie jest ambitne, ale zadziwiająco trafne. Panna Brooke, podobnie jak słynna hiszpańska mistyczka, ma namiętną, idealistyczną naturę, pragnącą „życia wypełnionego dziełem” (t. I, s. 11), a jej (częstokroć podkreślana) religijność przekłada się na codzienne postępowanie. Oto w jak piękny sposób pisze Eliot o swojej bohaterce:

„Są takie istoty, których miłość jest dla nas jednocześnie chrztem i uświęceniem: położona w nas ufność nakazuje prawość i czystość, a nasze grzechy stają się największym świętokradztwem, obalającym niewidzialny ołtarz zaufania. (…) Taka właśnie była natura Dorotei: jej własne słabości, jakże płomienne, brały się z otwartych nurtów żarliwego usposobienia; była pełna współczucia dla oczywistych ludzkich pomyłek, nie miała jednak zasobu doświadczeń, pozwalających na subtelne interpretacje i podejrzewanie ukrytego zła” (t. II, s. 395).  

„Miasteczko Middlemarch” to opasła (niemal tysiąc stron) powieść w ośmiu księgach, która nie każdemu przypadnie do gustu. Akcja toczy się wolno, a obfitość wątków wymaga nieustającego skupienia. Cierpliwość tych, którym śpieszno będzie poznać dalsze losy Dorotei Brooke czy Tertiusa Lydgate’a, zostanie wystawiona na ciężką próbę. Warto się jednak „pomęczyć”, bo jest to nader dojrzała, mądra, kunsztownie napisana książka, literatura naprawdę wysokich lotów. I nietrudno uwierzyć tłumaczce, Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, która we wstępie zapewnia, że „«Miasteczko Middlemarch» to jedna z ważniejszych pozycji w kanonie klasycznej literatury angielskiej” (t. I, s. 7).   

Na koniec ciekawostka: w powieści pojawia się polski akcent. Jeden z czołowych bohaterów ma na nazwisko Ladislaw i jest wnukiem polskiego powstańca. Szkoda, że na temat związków George Eliot z Polską wiadomo tak niewiele…   

 

 

 

Prószyński i S-ka

Warszawa 2005

Tłumaczyła Anna 

Przedpełska-Trzeciakowska 

7,5/10

 

 

 

[1] George Eliot, Miasteczko Middlemarch, t. II, tłum. Anna Przedpełska-Trzeciakowska. Prószyński i S-ka, Warszawa 2005, s. 467.

Komentarze

  1. Ciekawe, dlaczego pomiędzy napisaniem pierwszej powieści a kolejnej minęło aż trzynaście lat. Czyżby autorka tak długo zbierała materiały? Czuję się zachęcona do sięgnięcia po „Miasteczko Middlemarch” (szczególnie mocno ciekawi mnie postać Dorotei), choć przeraża mnie jego objętość. Już dawno nie sięgałam po książkę, która liczyłaby więcej niż pięćset stron, a tu jest prawie tysiąc. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezręcznie się wyraziłam: w ciągu tych trzynastu lat, pomiędzy "Adamem Bede" a "Miasteczkiem Middlemarch", powstały inne książki. Na przykład "Młyn nad Flossą", który jednak jest w moim odczuciu słabszy - zarówno od "Adama", jak i od "Miasteczka".
      Oj, czytanie tak opasłego dzieła to rzeczywiście jest wyzwanie. Nie ukrywam, że były takie momenty, kiedy powieść mi się dłużyła. Cieszę się jednak, że dobrnęłam do końca, bo ta książka warta jest zachodu.
      Nie wiem, czy lubisz książki mówione. Jeżeli tak, to "Miasteczko" istnieje również jako audiobook. :)
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
    2. Oj, to ja zbyt pochopnie wyciągnęłam wnioski. :) Książek mówionych nie lubię, przeszkadza mi głos lektora, chcę widzieć tekst. Przy okazji zapytam, czy w trakcie czytania opasłej książki sięgasz też po inne lektury. A może wolisz nie zaglądać do innych, dopóki nie skończysz tej zaczętej?

      Usuń
    3. Rozumiem. Ja też cenię sobie kontakt wzrokowy z tekstem. Chociaż ostatnio przydarzyło mi się coś bardzo ciekawego: najpierw przeczytałam "Najpiękniejsze lata" Józefa Hena, a potem skusiłam się jeszcze na wersję mówioną, gdzie tekst czyta... sam Hen. To było nader interesujące. :)
      Co się tyczy pytania... Przyznaję, że należę do tych osób, które czytają kilka książek równolegle.

      Usuń
  2. W liceum miałam wielką fazę na tego typu literaturę angielską, ale przyznam, że utworów George Eliot nie udało mi się niestety poznać. A teraz chyba nie miałabym czasu na aż tak obszerną książkę ;<

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To fakt, tak obszerne powieści wymagają dużego samozaparcia. :)
      Mam wrażenie, że w ostatnich latach tłumaczy się więcej tego rodzaju literatury. Pojawiły się nowe wydania książek George Eliot, przekłady nieznanych dotąd dzieł sióstr Brontë... Miłośniczki powieści z epoki wiktoriańskiej mają więc szeroki wybór. :)

      Usuń

Prześlij komentarz