Grazia Deledda – „Trzcina na wietrze”

Książka w oleandrach


„– Powiedz sam, Efixie – czy nasz los nie jest okrutny? (…) Dlaczego to wszystko? (…) Powiedz mi, czy tak jest wszędzie? Dlaczego nas los łamie, jak słabe trzciny?

– Tak – rzekł na to – jesteśmy istotnie jak te trzciny na wietrze. (…) Jesteśmy trzcinami, a losem jest wiatr”[1].      

 

Sardynia, druga połowa XIX wieku. W małej miejscowości Galte, gdzieś w okolicach miasta Nuoro, mieszka zamożna rodzina Pintor: pani Maria Krystyna, „piękna i łagodna, jak świętość” (s. 14), jej temperamentny mąż, don Zame, „czerwony jak rak i dziki jak diabeł” (s. 14), oraz cztery córki: Ruth, Esther, Lia i Noemi. Don Zame jest gwałtownikiem. Po śmierci żony trzyma dziewczęta pod kluczem. Zamyka je w domu, gdzie muszą „pracować jak służące, chleb piec, konopie międlić, szyć, gotować i rzeczy swe trzymać w porządku” (s. 14–15). O amorach nie może być mowy. Pannom nie wolno nawet spojrzeć na mężczyznę, są zmuszone czekać na odpowiedniego kandydata na męża. Jednakże czas płynie, a kandydatów ani słychu, ani widu. W końcu dochodzi do tragedii: Lia ucieka z domu, wychodzi za mąż i zamieszkuje z dala od Sardynii, w Civitavecchia. Wkrótce potem don Zame umiera w tajemniczych okolicznościach. Siostry nie mogą wybaczyć Lii ani ucieczki, ani zamążpójścia: ślub panny z dobrego domu z handlarzem bydła to przecież istny mezalians!

Mijają lata, a wraz z nimi świetność rodziny Pintor. Ruth, Esther i Noemi muszą teraz liczyć się z każdym groszem. Dom z wolna chyli się ku upadkowi, znikają kolejne sprzęty, w oknach od dawna nie ma szyb. Służba rozpierzchła się i panny mogą liczyć jedynie na starego sługę. Efix czuje się za nie odpowiedzialny i od lat otacza je opieką, mimo że nie są w stanie mu zapłacić. Życie toczy się powoli, nędzne i smutne. Aż pewnego nadchodzi list, który zakłóca dotychczasową monotonię: oto jedyny syn Lii, Giacinto, zapowiada swoje odwiedziny. Jego przyjazd burzy spokój ciotek i wprowadza wielkie zamieszanie.           

 

„Trzcina na wietrze” uchodzi za najwybitniejsze dzieło Grazii Deleddy – znawcy twórczości pisarki są co do tego zgodni. Zbyt mało znam dorobek włoskiej noblistki, żeby w jakikolwiek sposób odnieść się do tej opinii, ale wiem, że „Trzcina” to zdecydowanie dojrzalsza powieść niż na przykład „Elias Portolu”. Postacie są tutaj bardziej żywe i mniej jednowymiarowe. Mają swoje dylematy, upodobania, zalety i wady. Nawet usłużny i z gruntu poczciwy Efix, cieszący się wyraźną sympatią autorki, skrywa mroczny sekret…

To właśnie Efix jest głównym bohaterem powieści. Z jego perspektywy oglądamy świat, dzięki niemu poznajemy historię rodziny Pintor, z jego rozmów i przemyśleń wyłania się obraz ówczesnej wsi sardyńskiej. Niewesoły jest to obraz! Społeczność Galte nieuchronnie grzęźnie w ubóstwie. Pieniędzy brakuje, a praca, choć ciężka, nie zawsze pozwala się utrzymać. Kapryśna ziemia wysysa ostatnie siły z tych, którzy ją uprawiają. Dawni posiadacze ziemscy, tacy jak don Zame, z wolna popadają w ruinę. Kapitał gromadzi się w rękach kupców, lichwiarze bezwstydnie żerują na cudzym nieszczęściu, narzucając niebotyczny procent. Młodzi ludzie wyjeżdżają za chlebem do miasta, ale i tam łatwiej spotkać żebraka niż uczciwego pracodawcę. Jakby tego było mało, w tle majaczy malaria – powietrze w Galte jest niezdrowe, co i rusz słyszy się o nowym przypadku febry.

Obraz dziewiętnastowiecznej wsi sardyńskiej nie nastraja optymistycznie, co jednak wcale nie oznacza, że brakuje mu uroku. Wprost przeciwnie! Grazia Deledda z prawdziwie epickim zacięciem kreśli portret swoich rodzinnych stron. W barwny sposób opisuje rozmaite obrzędy i ceremonie religijne, ówczesne przesądy, obyczaje i nawyki. Pokazuje podziały klasowe, których nie jest w stanie zatrzeć nawet widmo ubóstwa, i upartą dumę dawnych posiadaczy. Sposób, w jaki jedna z panien Pintor odnosi się do sługi, we współczesnym czytelniku może budzić oburzenie, a nawet zniesmaczenie, wtedy takie zachowanie było jednak czymś zupełnie normalnym i zrozumiałym.

Jednym z głównych rysów odmalowanej przez Deleddę mentalności jest głęboka pobożność. Społeczność Galte we wszystkim zdaje się na Boga, pokładając nadzieję w Jego łaskawości. Modli się w bazylice, która popada w ruinę jak cała reszta, i z onieśmieleniem spogląda na mały kościółek w oddali. Z drugiej strony, jest skłonna wierzyć w duchy i przesądy. Efix po zakończonej pracy prosi Boga, aby pobłogosławił jego dzieło, ale też bardzo zważa na to, żeby się czymś nie narazić nadziemskim istotom. Dobrze wie, że kiedy dzienny trud  człowieka dobiega końca i zapada noc, budzą się „karzełki, elfy i niespokojne dusze zmarłych do życia upiornego”. W pogodne księżycowe noce „zjawy te hulają po pagórkach i po dolinach, a człowiek nie śmie im przeszkadzać swą obecnością, gdyż duchy te w ciągu dnia również go nie nagabują” (s. 9–10). Szczególnie uciążliwe mogą okazać się tak zwane panas, czyli duchy kobiet, które zmarły w połogu, albo czarownica Giobiana, która w czwartki lubi ukazywać się nocnym prząśniczkom i której gniewu obawia się nawet miejscowa lichwiarka. Postacie z mitologii sardyńskiej co i rusz przewijają się przez karty książki, dodając jej osobliwego uroku.

Do wielkich atutów powieści należą wspaniałe opisy. Deledda potrafi przemawiać do wyobraźni i angażować zmysły  wzrok, słuch, powonienie. Odmalowana przez nią Sardynia mieni się kolorami kwiatów i nieba, rozbrzmiewa szeptem modlitw, pieśniami religijnymi, śpiewem ptaków i szumem trzcin, tchnie wonią ziół, odurzającym zapachem mleczy nad rzeką i napęczniałych, rozgrzanych słońcem owoców… Opisy natury, choć nierozbudowane, są naprawdę rzadkiej urody.

„Trzcina na wietrze” to bardzo dobra i dojrzała powieść, pod pewnymi względami trącąca myszką, pod innymi – zadziwiająco uniwersalna. Zacięcie dydaktyczne jest wyraźne, ale jest to dydaktyzm nienachalny, który wobec niewątpliwego literackiego kunsztu autorki schodzi na drugi plan. Grazia Deledda uchyla przed nami drzwi do świata, którego już nie ma, a jednocześnie zachęca do poszukiwania odpowiedzi na kilka ważnych pytań. Czym w gruncie rzeczy jest życie człowieka? Jaki jest jego sens? Czy jesteśmy kowalami własnego losu, czy może przypominamy trzciny, które uginają się pod najlżejszym podmuchem wiatru?      

Polecam tę książkę ze względu na bogaty i cudownie archaiczny język (przekład na polski pochodzi z 1934 roku), sugestywny obraz świata przedstawionego, niebanalne portrety bohaterów, a przede wszystkim – unoszący się nad całością melancholijny, lekko rzewny nastój.

To powieść, która na długo zapada w pamięć.         

 

*             *             *

 

Na zdjęciu widnieje włoskie wydanie „Trzciny”, bo najpierw czytałam tę powieść w oryginale. Cytaty i opis bibliograficzny pochodzą jednak z polskiego tłumaczenia, które znajduje się w zasobach Polony.  

 

 

 

          

Towarzystwo Wydawnicze „Mewa”

Warszawa 1934

Tłumaczyła Ida Ratinowowa

8/10

 

 

Grazia Deledda - "Elias Portolu" 

[1] Grazia Deledda, Trzcina na wietrze, tłum. Ida Ratinowowa. Towarzystwo Wydawnicze „Mewa”, Warszawa 1934, s. 240–241.

Komentarze

  1. Nabrałam chęci, by odwiedzić tę dziewiętnastowieczną Sardynię i poznać cztery siostry, syna jedynej z nich, która wyszła za mąż, a także Efixa i jego tajemnicę. Ciekawa jestem też tych pięknych opisów przyrody. Podziwiam, że czytałaś oryginał. A chyba książkę starą trudniej jest czytać niż współczesną, choćby ze względu na archaizmy i inną składnię...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że zdołałam wzbudzić zainteresowanie tą książką. To naprawdę dobra powieść i jestem przekonana, że mogłaby Ci się spodobać.
      Język rzeczywiście jest archaiczny, ale dla mnie to bardziej zaleta niż wada. Zwłaszcza że przekład na język polski jest bardzo stary (oryginał ukazał się w 1913 roku, tłumaczenie - dwie dekady później), co sprawia, że ta archaiczność jest na wskroś naturalna i niewymuszona.
      Czy trudniej się to czyta? Na pewno, choć to w dużej mierze kwestia przyzwyczajenia i obycia. A wiem, że nie gardzisz starszymi książkami. :)

      Usuń

Prześlij komentarz