Są takie książki, których czas zdaje się nie imać, ale są i takie, które nie starzeją się najlepiej. Powieść „Barcikowscy”, wydana przez Marię Rodziewiczównę w roku 1908 i należąca do mniej znanych dzieł tej autorki, balansuje, mam wrażenie, na granicy tych dwóch kategorii.
Jest to nie tyle historia rodziny – choć tytułowi Barcikowscy cieszyli się w okolicach Gródka zasłużoną sławą, jako ci, co to „posłowali (…) na sejmy, sługiwali w chorągwiach, stawali do pospolitego ruszenia, warcholili, najeżdżali sąsiadów, stawiali klasztory, ginęli w bitwach z wrogiem, w bijatykach swawolnych, w celi klasztornej” (krótko mówiąc, „znał ród wszystkie grzechy, znał cnoty i bohaterstwa, i bezpamiętne poświęcenia”[1]) – ile raczej opis dziejów dwóch braci, których poróżniły i rozdzieliły życiowe wybory.
W chwili gdy rozpoczyna się właściwa opowieść, Barcikowscy mają już za sobą czasy świetności. Ród podupadł, procesy „pożarły” jego majątek, a z rozległych włości pozostały jedynie grząskie tereny i „wydmuchy piaszczyste”. Ci nieliczni, którzy ostali się przy życiu, muszą gospodarować nader oszczędnie. Dobrze wiedzą o tym pani Anna i jej owdowiała synowa, Barbara. Kobiety wychowują troje dzieci, Wacława, Filipa i Jadwigę. Wacław jest rozsądnym, układnym chłopcem, który lubi się uczyć i ma wszelkie dane ku temu, żeby w życiu coś osiągnąć. Filip, wprost przeciwnie, rzadko bywa w domu i swoją niesfornością doprowadza matkę i babkę do rozpaczy. Nic nie wskazuje na to, żeby wyrósł z niego porządny człowiek, i matka obawia się, że „w najlepszym razie może zostać jarmarcznym szaławiłą” (s. 8).
Kiedy pewnego dnia daleki krewny pani Anny zjawia się w Gródku i proponuje, że zabierze Wacława do Petersburga, aby chłopiec mógł kształcić się w tamtejszym gimnazjum, babka i matka mają twardy orzech do zgryzienia. Z jednej strony, chciałyby zapewnić Wacławowi świetlaną przyszłość, a z drugiej, odczuwają lęk, że nauka w rosyjskiej szkole źle wpłynie na chłopca i oderwie go od korzeni. W końcu jednak przemagają się i oddają Wacława pod opiekę zruszczonego kuzyna.
Wacław wyrusza do Petersburga, zdobywa wykształcenie i szybko zaczyna piąć się po szczeblach kariery. Jednakowoż obawy babki i matki okazują się słuszne: każdy sukces okupiony jest stopniowym wyrzekaniem się polskości. Filip pozostaje w Gródku i podczas gdy jego brat kroczy od sukcesu do sukcesu, on mozolnie pracuje na gospodarstwie, aby podźwignąć rodzinę z kryzysu. Nie jest ani tak piękny, ani tak wykształcony, ani tak obyty w świecie jak Wacław, ale jego życie opiera się na solidnych fundamentach: polskości, wierze i honorze.
Który z braci osiągnie szczęście? Tego czytelnik dowiaduje się w dalszych rozdziałach powieści, autorka snuje jednak swoją opowieść w taki sposób, że właściwie od początku można się domyślać, jakie będzie jej zakończenie.
Mocną stroną powieści niewątpliwie są jej bohaterowie. Rodziewiczówna po raz kolejny udowadnia, że potrafi kreślić wyraziste, przekonujące typy ludzkie. Wacław, Filip, Saszeńka, Muszka, pani Anna, Iłowicz, nawet Pełagieja Fokowna – każda z tych postaci ma w sobie coś charakterystycznego, każda żyje własnym życiem i zapada w pamięć. Rodziewiczówna – i to jest wielka zaleta powieści – skutecznie wystrzega się popadania w skrajności. Owszem, są w książce postacie anielskie, na wskroś dobre, i demoniczne, do szczętu złe. Pomiędzy czernią a bielą jest jednak miejsce na różne odcienie szarości. Takim „szarym” bohaterem jest na przykład Wacław, który wprawdzie błądzi i zbacza z właściwej drogi, ale nie zatraca sumienia ani ludzkich uczuć, tlących się pod przykrywką prestiżu i światowości.
Kolejną zaletą „Barcikowskich” jest język. Książka pisana jest piękną, potoczystą, bogatą polszczyzną, z lekka już archaiczną, ale wciąż zrozumiałą.
W powieści od pierwszych stron wyraźnie wyczuwa się jej patriotyczny charakter. Rodziewiczówna przestrzega czytelnika przed pokusą złożenia własnej tożsamości na ołtarzu blichtru i sukcesu. Historia Wacława i Filipa ma dobitnie pokazywać, że bratanie się z wrogiem, tudzież moralne kompromisy pociągają za sobą opłakane skutki i że człowiek ubogi, ale wierny ideałom i tradycjom przodków jest znacznie bardziej szczęśliwy niż bogacz, który okupił swoją pozycję wyrzeczeniem się własnych korzeni.
Przesłanie samo w sobie jest szlachetne i niezmiennie aktualne. Niestety, w powieści nieco zbyt wyraźnie wyczuwa się jej tendencyjność. Każdy występek natychmiast zostaje surowo ukarany – czy to śmiercią, czy to zdradą, czy to poważną chorobą – jak gdyby zwłoka (bądź dwuznaczność) mogła osłabić ogólny przekaz. Chwilami przybiera to tak oczywistą formę, że zamiast potępiać Wacława, ma się ochotę mu współczuć. Bo ostatecznie… czy uleganie własnym namiętnym uczuciom i „niewłaściwy” ożenek, będący konsekwencją tej „słabości”, naprawdę jest czymś niewybaczalnym, czymś, co raz na zawsze przekreśla człowieka w oczach najbliższych? Czytając, trudno oprzeć się wrażeniu, że Wacław został ukarany zbyt surowo i że jego tragiczny los został wyjaskrawiony, aby moralne przesłanie mogło wybrzmieć dostatecznie mocno.
Pomimo tych „uchybień” – na które jednak warto spoglądać pobłażliwym okiem, pamiętając, że powieść ukazała się w roku 1908, a więc w czasie, gdy Polska nie była jeszcze niepodległa – książka jest pouczającą i frapującą lekturą. Niedociągnięcia wynagradza pięknym językiem, ciekawym rysunkiem postaci, a przede wszystkim – przekazem, który nie traci na aktualności.
„Głód, powietrze, ogień woda / i wszelaka zła przygoda / będzie temu, kto by starą / ojców swoich wzgardził wiarą” (s. 36).
Wydawnictwo Artus
International
Łódź 1991
6,5/10

Komentarze
Prześlij komentarz