„Ludzie żywi” to zbiór esejów Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Eseje powstawały w latach 1927-1928, a w 1929 roku ukazały się drukiem. Tekstów jest pięć. Dwa z nich dotyczą twórców z wcześniejszych epok, Narcyzy Żmichowskiej i Artura Grottgera, a trzy – artystów współczesnych Żeleńskiemu. Do tych ostatnich zaliczają się Stanisław Przybyszewski, Stanisław Wyspiański i Witold Wojtkiewicz.
Przystępując do pracy, Tadeusz Żeleński wytyczył sobie jasny cel. Nie zamierzał budować pomników ze spiżu, ale przedstawić artystów jako żywych ludzi, mających nie tylko zalety, lecz także wady i małe śmiesznostki. Jak na dłoni widać to w eseju „Wyspiański”, który chciałabym pokrótce omówić.
Tekst powstał ponad dwadzieścia lat po śmierci autora „Wesela”. Żeleński wie, że przez ten czas napisano o przesławnym dramacie „wiele pięknych i mądrych rzeczy”[1], i zdaje sobie sprawę, że w przyszłości napisze się jeszcze więcej. Ma jednakowoż poczucie, że jako osoba, która znała Wyspiańskiego osobiście, a ponadto była gościem na bronowickim weselu, powinien wnieść swój wkład w „weselologię”.
„Strach pomyśleć, co za fantazje będą czytały z pietyzmem nasze prawnuki na temat tego lub owego szczegółu z «Wesela». I wydaje mi się, że dziś, kiedy ustna tradycja poczyna już zanikać, ale kiedy istnieje jeszcze sporo uczestników tej epoki, byłaby może pora, aby ktoś zechciał dokonać tego, czego w ramach tego szkicu oczywiście dokonać nie mam pretensji, tj. aby zebrał wszystkie materiały rzeczowe mogące pomóc do należytego zrozumienia «Wesela»” (s. 91).
Żeleński dochodzi do genezy dramatu dość okrężną drogą. Przede wszystkim wyjaśnia, jak to się stało, że u schyłku XIX wieku zapanowała w Krakowie tak zwana „chłopomania”. Pisze o ślubie Włodzimierza Tetmajera, uzdolnionego malarza i świetnego młodzieńca „z dobrej rodziny”, z chłopką. Wspomina poruszenie, jakie wywołał ów ślub, i kąśliwe komentarze, których złośliwcy nie szczędzili młodej żonie. Nie ukrywa, że przez pierwsze lata małżonkowie musieli „przejść straszliwą biedę”, i że trochę trwało, nim zdołali wyjść na prostą. Włodzimierz Tetmajer przedstawiony jest jako niebywale ciekawa postać – „ze swoją swadą i humorem, z temperamentem równie zapalnym jak łatwo ulegającym depresji, z towarzyską rozlewnością i upodobaniem do «gwarzenia przy szklenie»” (s. 96).
Równie ciekawie opisany jest Pan Młody z „Wesela”, Lucjan Rydel – „zacny i kochany człowiek”, patentowany gaduła, w którym wybitny talent rymotwórczy łączył się „przez dziwny kaprys przyrody” ze zgoła niepoetycznym usposobieniem.
Izba w bronowickiej Rydlówce
Samo „Wesele” przedstawia Żeleński jako wybitny dramat, najwyższy wyraz literackiego geniuszu autora. Pozwala sobie przy tym na własną interpretację niektórych scen i postaci, co jest tym bardziej zajmujące, że osobiście znał pierwowzory, a z częścią z nich był nawet w bardzo zażyłych stosunkach. Dziennikarz – w rzeczywistości Rudolf Starzewski, redaktor krakowskiego „Czasu” – był przyjacielem Boya, a Zosia – „jedna z najładniejszych postaci kobiecych w naszej literaturze” (s. 101) – miała pewnego dnia zostać panią Żeleńską. Autor tłumaczy, skąd wzięły się pewne wątki, i przybliża czytelnikom genezę słynnych powiedzonek – na przykład „Trza być w butach na weselu”. Dużo miejsca zajmują w „Wyspiańskim” kontrowersje wokół imion postaci z „Wesela”, a także reminiscencje z premiery dramatu, która wywołała w Krakowie wielkie poruszenie.
Sam Wyspiański jest ukazany jako wnikliwy obserwator, człowiek wszechstronny, nieprzeciętnie zdolny i głęboko przekonany o własnej wartości, a do tego – prześmiewca pierwszej wody. „Dla tych, którzy znają Wyspiańskiego jedynie z jego pism, nie dość może żywo występuje pewien jego rys, który w obcowaniu osobistym, w rozmowie zdawał się niemal dominującą cechą jego inteligencji: mianowicie złośliwość, najprzedniejsza dowcipem złośliwość, wyostrzona i lśniąca jak brzytwa” (s. 93), pisze Boy.
Podobno zapytano kiedyś Wyspiańskiego, kim w rzeczywistości jest Chochoł z „Wesela”. Wyspiański nie palił się do odpowiedzi, a przyparty do muru, odparł: „Chochoł, drogi panie, to… Chochoł”. Żeleński przychodzi w sukurs tej teorii: wspomina o „obojętności” Wyspiańskiego, która szybko obrosła w legendę, a ściślej: o jego niechęci do udzielania jakichkolwiek wskazówek co do scenicznej adaptacji „Wesela”.
Jednak Wyspiański to nie tylko autor „Wesela”, lecz także malarz i projektant mebli. Żeleński miał to szczęście, że był właścicielem jedynego mieszkania w historii, którego wystrój w całości zaprojektował Wyspiański. Okazało się to dla niego nie tyle zaszczytem, ile… źródłem nieustającej zgryzoty. Z jednym wszak „nie liczył się Wyspiański zupełnie, mianowicie… z anatomią ciała ludzkiego i z ludzkimi potrzebami”. Może dlatego, tłumaczy Boy, że „sam nie miał tych potrzeb zupełnie, będąc czystym niejako duchem, ożywionym niezłomną wolą” (s. 132).
Tekst, mimo że nie jest powieścią, czyta się znakomicie, niemal jednym tchem. Żeleński sypie anegdotkami jak z rękawa, a do tego ma olbrzymie, wprost fenomenalne poczucie humoru. Ma również dystans do siebie, tudzież świadomość, że za sprawą „Ludzi żywych” może ściągnąć na siebie falę krytyki: „Będę mówił jak zwykle szczerze”, pisze w pewnym momencie, „więc mnie znów na pewno zwymyślają za profanację” (s. 130). A w innym miejscu dodaje: „Teraz schylam głowę, niech spadają na mnie gromy! Przywykłem…” (s. 136).
Esej Boya będzie gratką dla każdego, kto interesuje się „Weselem” i chciałby przyjrzeć się temu słynnemu utworowi niejako zza kulis. Żeleński to nie tylko naoczny świadek opisanych na kartach dramatu wydarzeń, lecz także wyborny gawędziarz, potrafiący przykuć uwagę czytelnika.
„Wyspiański” jest tekstem o wybitnym artyście, napisanym przez innego wybitnego artystę. Geniusz opowiada w nim o geniuszu… efekty są więc genialne.
Gorąco polecam!
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1975
[1] Tadeusz Boy-Żeleński, Wyspiański [w tegoż:] Ludzie żywi. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975, s. 91.


Komentarze
Prześlij komentarz