Stefan Żeromski – „Syzyfowe prace”

 Książka na tle starego katalogu bibliotecznego


 Termin odstawienia Marcina do szkoły przypadł na dzień czwarty stycznia. Obydwoje państwo Borowiczowie postanowili odwieźć jedynaka na miejsce. Zaprzężono konie do malowanych i kutych sanek, główne siedzenie wysłano barwnym, strzyżonym dywanem, który zazwyczaj wisiał nad łóżkiem pani, i około pierwszej z południa wśród powszechnego płaczu wyruszono”[1]. 

 

Wyjazdem młodego Marcinka Borowicza do szkoły rozpoczyna się jedna z najsłynniejszych powieści Stefana Żeromskiego, „Syzyfowe prace”.

Marcinek, jedyny syn zubożałego szlachcica z Gawronek, bynajmniej nie marzy o awansie na ucznia. Po stokroć wolałby zostać w rodzinnym domu i nadal beztrosko hasać po okolicznych polach i lasach, tropić zające i łowić ryby w rzece. Niestety, jego rodziców nie stać na prywatnego nauczyciela i chłopiec musi zamieszkać na stancji. Początki w szkole są trudne: lekcje odbywają się po rosyjsku i Marcinek, który nie zna języka, czuje się wyobcowany. Z czasem zaczyna jednak robić postępy, a kiedy przychodzi odpowiednia pora, zostaje zaliczony w poczet uczniów gimnazjum klasycznego w Klerykowie, gdzie wraz z innymi młodymi adeptami nauki musi stawić czoła przymusowej rusyfikacji…

Książka, publikowana w 1897 roku w odcinkach na łamach „Nowej Reformy”, była owocem doświadczeń własnych autora. To, co Borowicz przeżył w Klerykowie, było literacką transpozycją perypetii samego Żeromskiego w gimnazjum w Kielcach. A perypetii było sporo – w kluczowym okresie życia, gdy kształtują się umysły i krzepną poglądy, młodzi mieszkańcy zaboru rosyjskiego byli uczeni wzgardy dla własnych korzeni i zmuszani do przyswajania sobie wiedzy w języku, którego nie znali, co często skutkowało uczeniem się materiału na pamięć, bez zrozumienia.

„Z tych wykładów Marcinek nie osiągał nie tylko żadnego zrozumienia rzeczy, ale owszem, głupiał coraz okropniej i męczył się coraz bardziej” (s. 79). 

Czasem jednak wydarzało się coś, co (jak pamiętna recytacja Reduty Ordona) powstrzymywało proces wynaradawiania i budziło w młodych sercach uśpione uczucia patriotyczne, zmieniając wysiłki rosyjskich nauczycieli w tytułowe syzyfowe prace.

 

Są tacy autorzy, którym dobór lektur szkolnych nie do końca oddaje sprawiedliwość, i mam nieodparte wrażenie, że Żeromski jest jednym z nich. Kiedy dawno temu, jeszcze jako uczennica, przeczytałam „Syzyfowe prace”, powieść wydała mi się niedzisiejsza i nużąca. I zapewne trwałabym w tym przekonaniu do teraz, gdybym w pewnym momencie swojego życia nie sięgnęła po tę książkę ponownie. Dopiero druga – bardziej dojrzała – lektura objawiła mi to, czego jako nastolatka nie byłam w stanie dostrzec: że mianowicie „Syzyfowe prace” są czymś znacznie więcej niż tylko żmudną powieścią o rusyfikacji.

To, co dzieje się w Pyrzogłowach, a potem w Klerykowie, choć naturalnie kluczowe, nie jest jedynym wątkiem powieści. Doprawdy czarowne są te fragmenty, w których Marcin opuszcza szkolne mury i wraca na jakiś czas do domu. Jego bytność w Gawronkach daje Żeromskiemu pretekst do opiewania piękna tamtejszej przyrody w prawdziwie lirycznych opisach.

Po małych nadrzecznych łąkach rozpościerała się już rosa jak lśniący obrus, utkany z włókienek mgły i światła. Na niebie rozprysły się gwiazdy w niewysłowionym ich mnóstwie i przepychu. Zdawało się, że od nich urywają się niezmiernie małe świecące cząsteczki i powoli, nikłymi warstwami, zsypują się ku ziemi. Stały tam w przeźroczystym lazurze jakieś smugi dziwnie oświetlone, śpiące w  niebiesiech ciałka obłoków, drogi i znaki, kształty blasku niepojęte, nęcące oczy i dusze. Z traw szerzyły się zapachy dojrzewających kwiatów, od rzeki pociągał wilgotny, mocny i miły odór rokit i wikliny. A wody wciąż szeptały…” (s. 94). 

Borowicz włóczy się po lasach, namiętnie poluje, gasi pragnienie u źródeł i w zielonej gęstwinie tworzy schrony, w których, odcięty od świata, może oddawać się młodzieńczym marzeniom. 

Przyroda, jak to u Żeromskiego, jest bliska i współodczuwająca.

„Odsłaniały się tam pewne widoki, pewne wysmukłe brzózki, dla których żywił uczucia więcej niż przyjazne. Lubił je, nie wiedząc o tym, tak głęboko, jakby były cząstkami jego istoty, organami jego czującej natury. W kształtach niektórych drzew mieściły się długie historie smutków i radości, całe dzieje przywitań i pożegnań” (s. 123). 

Sielankę burzy jednak pełen realizmu jest opis życia gawronkowskich chłopów. Żeromski plastycznie przedstawia lichy przysiółek, w którym ziemia, niegdyś żyzna, od dawna jest jałowa, a bieda puka do drzwi. Tu żaden gospodarz nie ma szkapy ani źrebięcia, mierne zagony nie zwracają wsianego ziarna. Gdy nastaje odpowiednia pora, chłopi porzucają swoje nędzne chaty i wyruszają „na bandos”, ci zaś, którzy – jak Lejba Koniecpolski – nie mają takiej możliwości, pozostają bez środków do życia i przymierają głodem. 

Jedną z rzeczy, które najbardziej mnie uderzyły, gdy sięgnęłam po „Syzyfowe prace” po latach, jest nadspodziewanie duża doza… humoru. Nie ma właściwie w tej książce rozdziału, w którym nie byłoby jakichś humorystycznych akcentów. Trudno się nie uśmiechać, czytając o porwaniu ulubionej klaczy Marcinka, o mściwych babach, które swoimi donosami osiągnęły odwrotny do zamierzonego skutek, ratując skórę nauczycielowi w opałach, o panu Wiechowskim, który chciał nauczyć dzieci „ślicznej pieśni po rusku”, a doprowadził do tego, że z gardeł wyrwało się donośne „Święty Boże, święty mocny”, czy wreszcie o polowaniu naiwnego Marcinka i szczwanego Nogi na głuszce.

Nie od rzeczy będzie też wspomnieć o wystąpieniu radcy-grubianina, który w obecności pani Borowiczowej, dumnej matki świeżo upieczonego gimnazjalisty, wygłasza pamiętne: „Powtarzam jeszcze raz, że nie wszyscy możemy być filozofami, bo któż by świnie pasał?” (s. 74).  

Powrót do „Syzyfowych prac” był więc bardzo udanym powrotem. Czytana dla przyjemności, a nie jako lektura obowiązkowa, książka ta odsłania mniej znane oblicze. Jest to, owszem, powieść o walce z rusyfikacją, ale szkoda byłoby redukować ją jedynie do tego aspektu, pomijając wiele innych, przesyconych liryzmem i – tak, tak! – humorem stronic.

Dodam, że wydanie Czytelnika, które czytałam, opatrzone jest ilustracjami córki pisarza, Moniki Żeromskiej, na które też warto zerknąć.    

Szczerze polecam!

 

 

 

Czytelnik

Warszawa 1956

8/10

 

 

Stefan Żeromski - „Uroda życia” 



[1] Stefan Żeromski, Syzyfowe prace. Powieść współczesna. Czytelnik, Warszawa 1956, s. 5.

Komentarze

  1. Żeromski potrafił pisać!, o wielkich sprawach, o zwykłym życiu, o przyrodzie, i robił to wspaniałym językiem, który dziś chyba tylko miłośnicy jego twórczości doceniają...odnoszę wrażenie, że jego niełatwa w odbiorze literatura podawana nam w formie obowiązkowych lektur w nastoletnim wieku bardziej nas zniechęcała niż rozbudzała ciekawość twórczością tego wybitnego autora. Słusznie Pani zauważyła, że po latach, jako dojrzali czytelnicy odkrywamy na nowo ,,szkolnego" pisarza i dostrzegamy nieznane dotąd walory jego książek. Mnie zawsze fascynuje piękny styl i język Żeromskiego, rzadziej sięgam po książki z kanonu lektur, to co było w edukacji narzucone i przerobione uznaję za zamknięte:), tak już mam, natomiast bardzo chętnie czytam mniej znane pozycje wybitnych autorów i lubię je ,,rozpracowywac" po swojemu:). Pani Aniu, błyskotliwa i doskonała Pani recenzja z pewnością zachęci tych, którym czytanie lektur szkolnych kojarzy(ło) się z przykrym obowiązkiem, a jestem pewna, że pomoże także niektórym uczniom pogłębić rozumienie ,,Syzyfowych prac". Gratuluję i dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pięknie dziękuję, Pani Małgorzato. Ja lubię od czasu do czasu wrócić do lektur szkolnych, to zawsze jest ciekawe doświadczenie.
      Tak, Żeromski potrafił pisać, bez dwoch zdań, i tak, ja też mam wrażenie, że coraz rzadziej docenia się jego książki. Jego język uchodzi za archaiczny, opisy przyrody - za rozwlekłe i nużące. Ja lubię i jedno, i drugie - i archaizmy, i opisy przyrody. :)
      Kiedyś kupiłam w antykwariacie wszystkie (czy niemal wszystkie) jego utwory w wydaniu z Czytelnika, sprzed niemal siedemdziesięciu lat. Kosztowały grosze... Proszę sobie wyobrazić, że większość miała jeszcze nieporozcinane kartki. To tak w temacie poczytności Żeromskiego. ;)

      Jeżeli chodzi o książki spoza kanonu lektur, to - jeżeli Pani jeszcze tego nie zna - szczególnie polecałabym lekturę minipowieści pt. "Pavoncello". Przeuroczy drobiazg, osadzony w przepięknym kontekście Rzymu. Zdecydowanie mój ulubiony tekst Żeromskiego.

      Dziękuję za komentarz, pozdrawiam serdecznie i życzę pieknego wieczoru. :)

      Usuń
  2. Dziękuję pięknie Pani Aniu za polecenie nieznanej mi dotąd, a z pewnością przepięknej lektury, z radością po nią sięgnę. Czasami te niepozorne, małe formy pozostają w pamięci na długo, no i wątek Wiecznego Miasta bardzo do mnie przemawia:). Co do poszukiwania ,,perełek" w antykwariatach, to także często i chętnie to czynię, sprawia mi to ogromną radość, czasem nawet w Czechach udało mi się kupić ciekawą książkę w antykwariacie, oczywiście w języku czeskim, a potem w domu, ze słownikiem w ręku coś sobie przetlumaczylam:), w końcu podobieństwo językowe ułatwiało mi zadanie:). Spokojnego wieczoru I dobrego nowego tygodnia Pani życzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że udało mi się zachęcić Panią do lektury. Dodam, że tam również jest sporo humoru, zwłaszcza w kreacji głównego bohatera. :)

      Podziwiam determinację, czytanie ze słownikiem w ręku musi być niełatwe!

      Ja także życzę dobrego tygodnia. :)

      Usuń
  3. Bardzo ciekawa recenzja. :) Zupełnie nie pamiętam, może w czasie lektury nawet nie zauważyłam humoru u Żeromskiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję. :)
      Ja też o tym nie pamiętałam. Czytałam to jako lekturę w wieku 14, może 15 lat. Myślę, że to za wcześnie na te książkę, a na pewno na to, żeby dostrzec pewne rzeczy. Dlatego powrót do niej po latach to było bardzo pozytywne doświadczenie.

      Usuń

Prześlij komentarz