Józef Hen – „Przeciw diabłom i infamisom. Przypadki starościca Wolskiego”

Książka i miecz


Jest pierwsza połowa XVII wieku, kiedy po czterech spędzonych w podróży latach starościc Piotr Wolski powraca wreszcie w rodzinne strony, do Woli Krzepickiej nad Sanem. Ma za sobą długą drogę: zjeździł całą Europę, był świadkiem najróżniejszych sytuacji, nauczył się języków obcych i naczytał rozmaitych ksiąg (nie bez powodu zdarza mu się cytować Heraklita). Część z nich wiezie ze sobą do domu – na przykład pisma Michała de Montaigne, którego mądrość ceni tak dalece, że ubolewa nad niemożnością porozmawiania z – wówczas już świętej pamięci – myślicielem.

Do Woli Krzepickiej przybywa w sam raz na pogrzeb ojca, starosty brzostowskiego. Starosta cieszył się w okolicy wielkim poważaniem – doceniano „jego rozum, przewagi, dbałość o prawo mieszkańców, jego rządność i poświęcenie”[1] – i miejscowa ludność ma nadzieję, że jego syn przejmie po nim urząd. Król Zygmunt III Waza powierza tę funkcję księciu Michałowi Zasławskiemu, Zasławski jednak nominuje Piotra starostą jurydycznym. Młody Wolski przyjmuje nominację, chociaż dobrze wie, że czeka go nie lada wyzwanie. Bo przecież niełatwo jest stać na straży prawa w okolicy, w której roi się od raptusów, pieniaczy, zabijaków i awanturników różnego autoramentu, gotowych skakać sobie do gardeł i siłą przeprowadzać swoją wolę.

Postać Piotra łączy ze sobą siedem obszernych opowiadań Józefa Hena, które składają się na książkę pt. „Przeciw diabłom i infamisom. Przypadki starościca Wolskiego”.

O tym, jaka była geneza tego dzieła, dowiadujemy się z krótkiej przedmowy autora. Hen tłumaczy w niej, że czerpał inspirację z „Pamiętników” Jana Chryzostoma Paska, z polskiej poezji doby baroku, z traktatów naukowych i dokumentów historycznych, przede wszystkim jednak – z książki „Prawem i lewem” Władysława Łozińskiego, wysnutej z akt sądowych i ze swadą opisującej „sprawy kryminalne jednego województwa”.  

Z opowiadań, w których postać starosty jurydycznego Wolskiego odgrywa to mniejszą, to znów większą rolę – w jednych Piotr wysuwa się na pierwszy plan, w innych wkracza do akcji na kilka chwil, żeby rozstrzygnąć jakiś spór albo powściągnąć zapędy co bardziej krewkich przedstawicieli szlacheckiego stanu – wyłania się niesłychanie barwny obraz epoki.

A cóż to była za epoka! Życie toczyło się wówczas burzliwie, dostarczając mnogich wątków płodnemu pióru pisarza. Ale choć wspaniale czyta się o tamtych czasach – i choć, jak zapewnia sam Hen, przemocy przeciwstawiały się wtedy szlachetność i prawość, a zło, jakkolwiek „potężne, bezwzględne”, nie było w stanie przemóc sił dobra, które walczyły z nim „heroicznie i na ogół zwycięsko” (s. 8) – to po lekturze książki nasuwa się myśl, że życie za panowania Zygmunta III Wazy było nierównie mniej wspaniałe.

Niejeden hołdował przekonaniu, że „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”, i w myśl tej zasady – tudzież wobec słabej pozycji króla czuł się bezkarnie. Dobrze urodzonym zdarzało się najeżdżać z szablą w ręku Bogu ducha winnych (i chwilowo bezbronnych) sąsiadów, odbierać im szlachectwo i zmuszać do „robót stanowi szlacheckiemu uwłaczających” (s. 448). Magnaci wyruszający na Wołoszczyznę, aby tam „na hospodarstwie” osadzić swoich krewnych, nie obawiali się spieniężać majątku własnych żon, a potem oskarżać poczciwego wojewodę o roztrwonienie depozytu. Uciekinierzy z niewoli tatarskiej nieraz musieli stawać w obronie ponętnych wdów, którym odtrąceni konkurenci grozili grabieżą i przejęciem majątku. Butni wielmoże nie wahali się porywać małych chłopców z domu rzemieślników, aby przetrzymywać ich u siebie dla rozrywki. Nie było też niczym niezwykłym, że dostojny pan więził w lochach nie tylko wrogów, ale nawet złotników z Gdańska, którzy mieli czelność upomnieć się o swój dług…

Przez książkę przewija się cała plejada niebywale barwnych postaci – starostów, wojewodów, rejentów, jurystów, woźnych, przewodniczących trybunału, zwykłych rzezimieszków, a nawet hetmanów i przedstawicieli wpływowych rodów ówczesnej Rzeczypospolitej: Lanckorońskich, Potockich, Radziwiłłów… Bohaterem jednego z opowiadań jest Stanisław Stadnicki herbu Szreniawa, pan na zamku w Łańcucie, uczestnik wyprawy Stefana Batorego na Gdańsk i Moskwę, a prywatnie pieniacz i warchoł, który przez wzgląd na swoje niecne postępki zapisał się na kartach historii jako „Diabeł Łańcucki”.

Bardzo ciekawie przedstawione są w książce kobiety. Są wśród nich istne hetery, które (jak małżonka pana Stadnickiego) podjudzają mężów do mordowania przeciwników i którym trudno byłoby współczuć, jednak los większości jawi się w dość ponurych barwach. Rolą kobiet było opiekowanie się domem i dogadzanie mężom, ale kiedy zostawały wdowami, nieraz musiały odpierać natrętne zaloty podłych szwagrów, którzy jako bracia zmarłego męża rościli sobie prawa do ich majątku i… ręki, albo borykać się z domniemanymi wierzycielami, domagającymi się zwrotu rzekomych depozytów. Nie znaczy to, że kobiety biernie poddawały się  swojemu losowi. Niektóre umiały zapewnić sobie odważnych i walecznych obrońców, inne pozorowały rapt, żeby móc połączyć się z wybrankiem, który nie podobał się rodzinie. Były i takie, które doprowadziły do grobu kilku mężów, a potem starały się tak kierować losem powabnych córek, żeby zyskała na tym ich sakiewka.

Opowiadania są niebywale wciągające. Są w nich elementy literatury awanturniczej i łotrzykowskiej. Mnożą się najazdy, bramy miejskie są szturmowane, a dwory oblegane, szable co i rusz się krzyżują, trup ściele się gęsto. Spoza tego wszystkiego wyłania się zajmujący portret epoki. Czytając, poznajemy prawo i obyczaje siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej. Odkrywamy, czym raczono się w czasach, kiedy „nie znano jeszcze (…) sztućców, nie znano także wielu przysmaków, które z Włoch, Francji i z drugiej półkuli później przybyć miały, jak to: kartofli, indyków, pomidorów, kawy, lodów” (s. 319), dowiadujemy się, jak funkcjonowały cechy lutników, a nawet uczymy się liczyć po tatarsku.

A wszystko to opisane jest z niepospolitą swadą, żywym, potoczystym, przepięknym językiem. Jest to język stylizowany na staropolszczyznę – zarówno składniowo, jak i pod względem słownictwa (na przykład: „Pani Stara i pan Arnulf Drogocki krążyli między szlachtą, baczyli, żeby niczyj kielich nie pustował” [s. 21]) – a mimo to nie nastręcza trudności w odbiorze.

Opowiadania czyta się wyśmienicie i myślę, że nawet ktoś, kto – jak ja – nie przepada za tekstami o charakterze awanturniczym i łotrzykowskim, doceni ich historyczne i czysto literackie walory. Bo to po prostu wyśmienita proza.

„Bałem się trochę tej książki”, pisze Hen o dziele Łozińskiego, które stało się dla niego źródłem inspiracji. „Wiedziałem bowiem, co zawiera. I że to, co zawiera, musi zawładnąć wyobraźnią pisarską” (s. 7).

Parafrazując mistrza, można by powiedzieć, że to, co zawiera recenzowany zbiór, musi zawładnąć wyobraźnią czytelnika.

Ach, jakie to jest dobre!

Szczerze polecam.       

 

 

 

Wydawnictwo MG

Warszawa 2021

9/10



[1] Józef Hen, Przeciw diabłom i infamisom. Przypadki starościca Wolskiego. Wydawnictwo MG, Warszawa 2021, s. 21.

Komentarze

  1. Bardzo trafna recenzja! Hen jest mistrzem - te opowiadania są świetne pod względem językowym, przedstawienia epoki, wciągającej akcji, nakreślenia postaci. Wszystko to sprawia, że czyta się ten zbiór bardzo dobrze. Widzę też, że trochę straciłam słuchając audiobooka, bo niestety przedmowa autora została w nim pominięta.
    Miłego wieczoru :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hen rzeczywiście jest mistrzem i jeszcze raz bardzo Ci dziękuję za to, że tak skutecznie zachęciłaś mnie do sięgnięcia po tę książkę. Cóż to była za lektura! Jestem pod ogromnym wrażeniem i już czytam kolejne dzieło Autora.
      Przedmowa jest krótka, ale bardzo treściwa i wiele wyjaśnia.
      Dziękuję za komentarz i życzę dobrego dnia! :)

      Usuń
    2. O! Jestem ciekawa, po jaką książkę Hena sięgnęłaś?

      Usuń
    3. Książka nosi tytuł "Błazen-wielki mąż" i jest opowieścią o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim. Nie przepadam za biografiami i z początku wcale nie byłam pewna, czy zostanę z tą książką na dłużej (wypożyczyłam ją tylko z powodu wrażenia, jakie wywarło na mnie "Przeciw diabłom..."), ale wygląda na to, że jednak zostanę. Przekonuję się coraz dobitniej, że pióro Hena ma w sobie coś takiego, że po prostu wciąga. :)

      Usuń
    4. Będę czekać na recenzję :)

      Usuń
  2. Zaciekawiłaś mnie Aniu tą książką; chętnie się z nią zapoznam, nie sięgałam dotychczas po Józefa Hena, czego bardzo żałuję, bo to wytrawny autor i wiele dobrego o nim słyszałam. Twoja recenzja jest dla mnie gwarancją świetnego pióra mistrza Hena, dziękuję za to serdecznie. Życzę pięknego wieczoru i udanego nadchodzącego tygodnia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzień dobry, Małgosiu. Moja przygoda z Henem też dopiero się zaczęła, ale już wiem, że prędko się nie skończy. :) Autor pisze niebywale lekko i pięknie, co sprawia, że książka nieomal sama się czyta. Ten konkretny zbiór ma jeszcze i tę zaletę, że przybliża ogromnie ciekawą epokę. Pamiętam, że kiedyś męczyłam się z "Pamiętnikami" Paska. Przez opowieści J. Hena przeszłam z zapartym tchem. :)
      Ja również życzę udanego tygodnia. :)

      Usuń

Prześlij komentarz