John Galsworthy – „Saga rodu Forsyte’ów” (tom 1 – „Posiadacz”)

Książka i goździki w wazonie

John Galsworthy był angielskim pisarzem z przełomu XIX i XX wieku. Za życia cieszył się niebywałym uznaniem; dość powiedzieć, że w 1932 roku uhonorowano jego twórczość Nagrodą Nobla. Otrzymał ją „za wielką sztukę prozatorską, której szczytem jest «Saga rodu Forsyte’ów», wielotomowa powieść-rzeka”.   

Saga składa się z trzech tomów, a także dwóch krótszych interludiów.

Kim byli Forsyte’owie? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ w krótkiej przedmowie do „Sagi” Galsworthy nadaje swoim bohaterom uniwersalny wymiar – upatruje w nich nie tylko metafory angielskiego społeczeństwa (a w szczególności: wyższych sfer stanu średniego) swojej epoki, lecz także ucieleśnienia typowych cech, kryjących się po trosze w każdym z nas. „Natura ludzka pod postacią zmiennych uproszczeń i strojów ma i zawsze będzie miała w sobie bardzo wiele z Forsyte’a”[1], pisze.

Forsyte’owie są w każdym razie przedstawicielami zamożnego mieszczaństwa angielskiego, którzy w czasie, gdy rozpoczyna się powieść, przeżywają swoje złote lata. Akcja zawiązuje się w doniosłej chwili: jest 15 czerwca 1886 roku i oto wszyscy zbierają się w posiadłości nestora rodu, Jolyona Forsyte’a, aby uczcić zaręczyny jedynej wnuczki Jolyona, June Forsyte, z Filipem Bosinneyem. Obecność każdego z Forsyte’ów daje autorowi sposobność do przedstawienia całej rodziny. Poznajemy Jolyona, jego braci i siostry, a także dalszych krewnych. Szybko staje się jasne, że choć każdy z nich ma inne perypetie, inklinacje, radości i problemy, to w gruncie rzeczy Forsyte’owie są do siebie bardzo podobni: to zamożni ludzie o określonych rysach i określonym statusie społecznym, zadowoleni z siebie i wpływowi materialiści, tak dumni z przynależności do swojej klasy, że ta duma co i rusz przeradza się w pychę. Mają wysokie mniemanie o własnym znaczeniu, piękne domy, napęczniałe sakiewki i kosztowne upodobania. „Forsyte ma praktyczny – można by nawet powiedzieć trzeźwy – sposób zapatrywania się na rzeczy, a praktyczny sposób zapatrywania się na rzeczy oparty jest przede wszystkim na poczuciu własności. (…) Wszyscy oczywiście jesteśmy niewolnikami własności. (…) Ci jednak, których nazywam «Forsyte’ami», należą do gatunku ludzi będących stanowczo w bardzo znacznym stopniu jej niewolnikami. Znają się oni na rzeczy, wiedzą, co bezpieczne, i ich trzymanie się pazurami własności – niezależnie od tego, czy będzie to żona, kamienica, pieniądze czy opinia – jest ich marką fabryczną” (s. 184–185), wyjaśnia jeden z członków rodu. Krótko mówiąc, Forsyte’owie to posesjonaci.

Tytułowym posiadaczem jest bratanek seniora rodu, Soames Forsyte. Soames jest prawnikiem, prowadzącym doskonale prosperującą kancelarię adwokacką. Z natury uparty, potrafi konsekwentnie dążyć do celu, a tym celem jest pomnażanie majątku. Materialnie wiedzie mu się świetnie i nieskłonny do głębszych rozważań Soames mógłby właściwie zażywać szczęścia, gdyby w życiu prywatnym nie radził sobie znacznie gorzej. Bo choć po usilnych zalotach udało mu się dopiąć swego i skłonić piękną Irenę, żeby oddała mu swoją rękę, to od żony doświadcza jedynie niechęci, a chwilami wręcz pogardy. Chcąc wywieźć Irenę z Londynu, a przy okazji dowieść światu własnej zamożności, Soames postanawia zrobić coś, czego nie zrobił dotąd żaden z Forsyte’ów: wybudować podmiejską posiadłość. W tym celu wynajmuje architekta, którym jest narzeczony June, Bosinney. Nie przypuszcza, że ta decyzja okaże się fatalna w skutkach…

„Posiadacz” to książka, która pozytywnie mnie zaskoczyła. Odkąd stało się jasne, że tematem sagi będzie nieuchronny rozkład nadmienionego w tytule rodu – a nastąpiło to bardzo szybko, bo Galsworthy już w pierwszych akapitach uściśla, że uroczyste spotkanie u starego Jolyona miało okazać się dla rodziny „zaczątkiem jej dramatu” (s. 14) – nasunęło mi się skojarzenie z „Buddenbrookami” Tomasza Manna. Ponieważ zaś „Buddenbrookowie” należą do moich ulubionych powieści, zastanawiałam się, czy ród Forsyte’ów nie wypadnie na ich tle blado. Nie wypadł! W książce Galsworthy’ego niewiele się dzieje. Jest w niej wprawdzie kilka dramatycznych zwrotów, ale o sile tej powieści nie stanowi wartka akcja, lecz portret tytułowego rodu. Przekonujące są zarówno indywidualne portrety Forsyte’ów, jak i obraz ogółu. Dowiadujemy się, jakim poglądom hołdowali Forsyte’owie, jakie zawody wydawały im się godne szacunku, a jakich woleli się wystrzegać, gdzie mieli w zwyczaju spędzać niedzielne popołudnia, co podczas rodzinnych spotkań królowało na ich stołach, a nawet – w jakim porządku ich powozy podążały w kondukcie żałobnym. Wszystko to składa się na barwny, złożony świat, który z każdym kolejnym rozdziałem wciąga coraz bardziej.

Wokół historii Soamesa i jego małżeńskich perypetii orbituje kilka pomniejszych historii. Dla mnie szczególnie ciekawy okazał się wątek starego Jolyona, który musiał wyrzec się jedynego syna, gdy ten ostatni „okrył się hańbą”, porzucając niekochaną żonę oraz córkę i zakładając rodzinę z kochanką. Galsworthy subtelnie i z wielkim wyczuciem opisuje samotność leciwego człowieka, a potem rodzenie się jego czułych relacji z małymi wnukami. Stary Jolyon jest zresztą najciekawszą z wszystkich zaludniających karty powieści postaci. Jest skłonny do szlachetnych uczuć i, ogólnie rzecz ujmując, znacznie bardziej ludzki niż na przykład tytułowy posiadacz.

Blado wypada natomiast sylwetka Ireny. Na tle innych bohaterów żona Soamesa jawi się jako bezbarwna i pozbawiona życia. Trudno byłoby cokolwiek powiedzieć o jej charakterze. Ona sama ma niewiele do powiedzenia (w istocie, z rzadka zabiera głos), przewija się tylko tu i ówdzie, a jej jedyne zadanie polega na byciu piękną i rzucaniu uroku na wszystkich mężczyzn, którzy znajdą się w pobliżu.

„Jeśli warstwa zamożnego mieszczaństwa wraz z innymi klasami społecznymi skazana jest na rozpad, macie ją przechowaną jak pod szkłem na tych stronicach, aby mogli oglądać ją wszyscy wałęsający się po rozległym bezdrożu muzeum Literatury” (s. 9), pisał Galsworthy we wzmiankowanej już przedmowie do swojego dzieła. „Saga” miała być obrazem pewnej klasy społecznej. Cóż, mam wrażenie, że jest to zbyt ciasna definicja. Forsyte’owie to rodzina, w której panuje kult pieniądza, a posiadanie stanowi o wartości człowieka. Poszczególne gałęzie rodu nie pozostają ze sobą w zażyłych stosunkach: „ani jedna gałąź nie lubiła innej” (s. 13), czytamy zaraz na wstępie. Nie przepuszczają też żadnej okazji, żeby obmówić krewnych albo wbić im przysłowiową szpilkę. Czy takie rodziny to na pewno przeszłość, muzealny eksponat? Śmiem wątpić.

„Posiadacz” to znakomita, uniwersalna powieść, po którą powinni sięgnąć miłośnicy dobrej literatury. To klasyka przez wielkie „K”.

Szczerze polecam!      

 

 

 

Książka i Wiedza

Warszawa 1987

Tłumaczyła Róża Centnerszwerowa

8/10

 



[1] John Galsworthy, Saga rodu Forsyte’ów. Posiadacz, tłum. Róża Centnerszwerowa. Książka i Wiedza, Warszawa 1987, s. 8.

Komentarze