Książka „Bez wyjścia” ciekawiła mnie z dwóch powodów. Po pierwsze, niezmiernie rzadko stykam się z powieściami, które byłyby dziełem dwóch autorów. Po drugie, swego czasu podobały mi się dzieła Wilkie’ego Collinsa, którego uważam za bardzo sprawnego pisarza, a Karol Dickens zajmuje w moim sercu szczególne miejsce. Miałam więc wobec ich wspólnego utworu wysokie oczekiwania.
Czy im sprostali? Cóż, nie do końca…
Opisana w powieści historia rozpoczyna się ostatniego dnia listopada 1835 roku. Wtedy to tajemnicza młoda dama zjawia się w londyńskim przytułku i próbuje wyciągnąć od jednej z pracownic informacje na temat przebywającego tam chłopca. Jakiś czas później mały Walter Wilding ponownie trafia pod opiekę matki, z którą został rozłączony, a jego życie zmienia się na lepsze.
Już jako dorosły człowiek, kiedy wraz ze wspólnikiem i oddanym przyjacielem zakłada winiarnię, Walter przypadkowo odkrywa coś, co sprawia, że jego świat zaczyna chwiać się w posadach: oto okazuje się, że zaszła pomyłka i że wcale nie jest synem kobiety, którą uważał za matkę, a majątek, jaki odziedziczył, w gruncie rzeczy należy się komuś innemu. Walter, będący człowiekiem honorowym i z gruntu uczciwym, rozpoczyna poszukiwania prawowitego spadkobiercy, ale jego wysiłki nie przynoszą spodziewanych skutków…
Powieść ma bardzo ciekawą formę: składa się z prologu i czterech aktów. Te z kolei podzielone są na rozdziały, które, z grubsza rzecz biorąc, mogłyby odpowiadać scenom. Nietuzinkowy mariaż epiki z dramatem uwidacznia się również w tytułach rozdziałów – na przykład: „Zasłona się podnosi”, „Wchodzi gospodyni”, „Na scenie ukazują się nowe postacie”, „Wychodzi Wilding”, „Zasłona spada”… Opisy są dość okrojone, chciałoby się powiedzieć: didaskaliczne, na pierwszy plan wysuwają się za to dialogi. Ma to swoje plusy i minusy. Z jednej strony sprawia, że książkę czyta się szybko i płynnie, a z drugiej – powoduje spłycenie rysunku postaci i psychologii bohaterów.
Intryga jest w powieści wyraźnie zarysowana i sprawnie poprowadzona. Dzieje się tam naprawdę dużo. Jest gorąca miłość i zajadła nienawiść, rozkręcanie interesu i poszukiwanie zaginionego spadkobiercy, przeprawa przez góry i dramatyczne starcie pośród szalejącej zamieci… Jest nawet próba popełnienia zabójstwa. Zwrotów akcji jest dużo, jednak odnoszę wrażenie, że nie trzyma ona w napięciu – może dlatego, że powieść jest krótka i niektóre wątki nie zostały dostatecznie rozbudowane, a może z powodu wspomnianej już powierzchowności w kreśleniu portretów postaci, która sprawia, że do bohaterów raczej trudno jest się przywiązać. Są w książce postacie na wskroś dobre i są postacie do szpiku kości złe; nieco zabrakło mi szarości, która tak urzekła mnie w innych dziełach Dickensa (niejednoznaczność Estelli czy pani Havisham z „Wielkich nadziei” jest wspaniała, a Sydneya Cartona z „Opowieści o dwóch miastach” – wprost zachwycająca!).
Wśród bohaterów z pewnością wyróżnia się piwniczy Joey Ladle. Ów poczciwy człowiek, „powolny i ociężały jak parobek od piwowara, (…) w pofałdowanym ubraniu i fartuchu zachodzącym pod samą brodę, mający w sobie wiele podobnego do słomianki i skóry nosorożca zarazem”, zarysowany został z typowym dla Dickensa humorystycznym zacięciem. Zrzędliwy, ale dobroduszny, zżyma się na nowego pryncypała za to, że na przekór zabobonom ośmielił się zmienić dawną nazwę firmy, a swój chroniczny zły humor usprawiedliwia… niesztampowym wchłanianiem wina:
„Dla was, dżentelmeni, którzy przyzwyczajeni jesteście wprowadzać wino do swego organizmu za pośrednictwem zwykłego środka komunikacyjnego, to jest waszego gardła, stosownie jest być wesołymi i bardziej ożywionymi; ja jednak przyzwyczajony jestem spijać moje wino porami skóry, a taki sposób używania wina wcale inaczej skutkuje. Przygniata człowieka do ziemi i humor mu odbiera”[1].
Ciekawie zarysowana jest również główna żeńska postać tej powieści, Margerita, która przed długi czas sprawia wrażenie szlachetnej i kochającej, ale nieco mdławej bohaterki, żeby pod koniec nieoczekiwanie pokazać charakter i wbrew wszelkim niebezpieczeństwom, ryzykując śmierć z wychłodzenia, ruszyć z odsieczą ukochanemu człowiekowi. Scena rozgrywająca się w szwajcarskich górach należy do najlepszych i najbardziej dramatycznych w całej książce.
„Bez wyjścia” nie jest złą powieścią. Charles Dickens i Wilkie Collins byli przyjaciółmi i sądzę – czy raczej: mam wrażenie – że świetnie się bawili, pisząc to dzieło. Gdybym nie wiedziała, że Dickens jest jednym z autorów, być może oceniłabym całość wyżej. Skoro jednak wiem, nie mogę opędzić się od myśli, że bez względu na to, który z obecnych w powieści wątków wzięłabym pod uwagę, sam Dickens poprowadziłby go lepiej. Przykład? Kto szuka wątku przytułku dla sierot, ten powinien raczej sięgnąć po „Olivera Twista”; tego, kto lubi niesztampowe historie miłosne, z pewnością o wiele bardziej zajmą burzliwe dzieje Pipa i Estelli z „Wielkich nadziei”; kto zaś chciałby dowiedzieć się czegoś o dawnych londyńskich przedsiębiorcach i malwersantach, temu bardziej przypadnie do gustu „Mała Dorrit”…
Krótko mówiąc, „Bez wyjścia”, mimo niewątpliwych zalet, nie jest książką, którą rekomendowałabym osobom pragnącym rozpocząć znajomość z autorem „Wielkich nadziei”. Dickens jest znacznie lepszy solowo.
* * *
Spotkałam się z opinią, że tłumaczenie tej książki zostało potraktowane bardzo niefrasobliwie. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile jest w tym prawdy i na ile zmieniłoby się moje spojrzenie na tę powieść, gdyby istotnie tak było. Pisząc recenzję, opierałam się na widocznym na zdjęciu wydaniu.
Wydawnictwo MG
Kraków 2019
Tłumaczył Stanisław Boduszyński
6/10
Charles Dickens - "Mała Dorrit"
Charles Dickens - "Oliver Twist"
Charles Dickens - "Opowieść o dwóch miastach"
[1] Charles Dickens, Wilkie Collins, Bez wyjścia, tłum. Stanisław Boduszyński, Wydawnictwo MG, Kraków 2019, s. 26.
Być może książka zyskałaby na wartości gdyby wyszła wyłącznie spod pióra Dickensa?, taka twórczość na cztery ręce w literaturze to dość ryzykowne posunięcie:). Osobiście wolę ,,osobnych" pisarzy. Przeczytałam kilka książek Wilkie' ego Collinsa, jednak bez wątpienia wolę twórczość Dickensa, jego styl, świetne zwroty akcji, wyrazistych bohaterów. U Collinsa natomiast czegoś mi zabrakło...wątki sensacyjne, owszem, ale bohaterowie w moim odczuciu często przerysowani i fabuła zaczynała mnie w połowie męczyć. A wracając do ,,Bez wyjścia", które tak znakomicie zrecenzowałaś to podzielam Twoje wrażenie Aniu, że panowie ,,świetnie się bawili pisząc to dzieło". I jak widać wyszło nie najgorzej:). Dziękuję za wyśmienitą recenzję. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJa też uważam, że Collinsowi czegoś brakuje, a zestawienie z Dickensem nielitościwie obnaża te braki. :) Choć słyszałam kiedyś, że za życia to Collins cieszył się większą popularnością...
OdpowiedzUsuńTak czy owak, ciekawie było sięgnąć po tę książkę.
Dobrego (tygo)dnia, Małgosiu. I ślicznie Ci dziękuję za miłe słowo! :)
Dobrego dnia i udanego tygodnia Aniu:)
OdpowiedzUsuń